WITCHCRAFT
Legend
2012
Mój krakowski przyjaciel powiedział, że Witchcraft to jakby Black Sabbath i Camel w jednym. Coś w tym jest. Ja bym jeszcze dodał The Doors, bo w 12-minutowej kompozycji Dead End (nawet tytuł się odpowiednio kojarzy) duch Jima Morrisona jest stale obecny. Te skojarzenia to chyba najlepsza możliwa recenzja płyty o jakże znamiennym tytule Legend, bo od razu wiadomo, czego się spodziewać. Klimat rocka przełomu lat 60. i 70. jest tu wyraźnie słyszalny. Nie ma oczywiście mowy o żadnej wtórności czy zapożyczeniach, ale jest ten specyficzny rockowy feeling, którego w dzisiejszej muzyce tak często brakuje. I pomyśleć, że taka muzyka powstaje w zimnej Szwecji!
Wprawdzie aż 5 lat trzeba było czekać na czwarty album Witchcraft (w międzyczasie nastąpiły spore zmiany personalne – na Legend debiutuje dwóch gitarzystów i perkusista), ale było warto. Znakomite, chwytliwe, rockowe melodie, okraszone mięsistymi solami gitarowymi i świetnym wokalem Magnusa Pelandera. Masywne metalowe riffy na zmianę z motorycznym, dynamicznym rytmem. Neoprogresywne struktury i ballady okraszone sabbathowską potęgą. Jednym słowem hard rockowy czad w najlepszym, klasycznym stylu. Właściwie ta płyta nie ma słabych punktów. Tak jak pierwsze albumy Black Sabbath się nie zestarzały, a Paranoid to ciągle najważniejsze dzieło hard rocka, podobnie Witchcraft płytą Legend ma szansę wejść do szerokiego kanonu rocka. Może to nie ten kaliber, zespół w końcu nie odkrywa nowych ścieżek, ale czy musi? Czy w ciężkim rocku coś jeszcze zostało do odkrycia? Owszem, nie ma tu killerów na miarę Iron Man czy Paranoid (choć pierwsza kompozycja Deconstruction ma podobne tempo), ale jest równa, fachowa gra na najwyższym poziomie. I to wystarczy. Całkiem blisko ideału.
Wprawdzie aż 5 lat trzeba było czekać na czwarty album Witchcraft (w międzyczasie nastąpiły spore zmiany personalne – na Legend debiutuje dwóch gitarzystów i perkusista), ale było warto. Znakomite, chwytliwe, rockowe melodie, okraszone mięsistymi solami gitarowymi i świetnym wokalem Magnusa Pelandera. Masywne metalowe riffy na zmianę z motorycznym, dynamicznym rytmem. Neoprogresywne struktury i ballady okraszone sabbathowską potęgą. Jednym słowem hard rockowy czad w najlepszym, klasycznym stylu. Właściwie ta płyta nie ma słabych punktów. Tak jak pierwsze albumy Black Sabbath się nie zestarzały, a Paranoid to ciągle najważniejsze dzieło hard rocka, podobnie Witchcraft płytą Legend ma szansę wejść do szerokiego kanonu rocka. Może to nie ten kaliber, zespół w końcu nie odkrywa nowych ścieżek, ale czy musi? Czy w ciężkim rocku coś jeszcze zostało do odkrycia? Owszem, nie ma tu killerów na miarę Iron Man czy Paranoid (choć pierwsza kompozycja Deconstruction ma podobne tempo), ale jest równa, fachowa gra na najwyższym poziomie. I to wystarczy. Całkiem blisko ideału.