Opisując madryckie derby mógłbym w zasadzie przepisać tekst sprzed kilku miesięcy, gdy Real długo prowadził i w doliczonym czasie gry stracił gola. Co wtedy pisałem? „Ewidentnie Diego Simeone znalazł patent na Carlo Ancelottiego. Dzisiaj Królewscy mieli za zadanie zaprzeczyć tej tezie i zdobyć trzy punkty kluczowe w walce o ligowe mistrzostwo. Niestety, znów się nie udało. Brahim Díaz trafił na 1-0, ale w samej końcówce wyrównał Llorente, a remis jest jak porażka, bo Real kontrolował wydarzenia boiskowe i liczył, że dowiezie to liche prowadzenie do końca. Ancelotti nawet zdjął skrzydłowych, Real został tylko z jednym Joselu z przodu, byle tylko utrzymać wynik. I za ten minimalizm zapłacił stratą punktów. Na własne życzenie, bo zamiast ruszyć po kolejne bramki piłkarze grali głównie w poprzek i do tyłu w tempie kuracjuszy z Ciechocinka.”
Jak było dzisiaj na Metropolitano? Dokładnie tak samo. Derbi Madrileño, mecz ważny i prestiżowy, był nudny jak flaki z olejem, obie drużyny grały zachowawczo i bezbarwnie. Tak było do 64 minuty, gdy Militão dał Realowi prowadzenie. Spotkanie przerwano na 10 minut z powodu chuligańskich wybryków, a potem gospodarze wzięli się do roboty. Real zamiast ruszyć po kolejne gole cofnął się i oddał inicjatywę, co niestety jest smutną normą u Carlo Ancelottiego. Co zrobił włoski geniusz trenerski? Wykastrował Real – w końcówce zdjął napastników i w ich miejsce wprowadził dwóch dodatkowych obrońców. Było ich więc aż sześciu, a i tak Atlético ominęło wszystkich jednym podaniem i w 95 minucie Correa wyrównał stan meczu. Ten sam błąd Ancelotti popełnił rok temu. Niestety, niczego się nie nauczył. Za minimalizm się płaci. Była szansa podgonić Barcelonę, która wczoraj przegrała z Osasuną, ale Real jak zwykle sfrajerzył. Złość i rozczarowanie dla madridistas, bo Atlético było do ogrania, nie grało niczego wielkiego. Niestety Real też nie.