Oj, dostało się ode mnie ostatnim albumom grupy Bon Jovi („miałkie melodie, przestarzała melodyka, tandetne chórki, nagrania toporne i kompletnie bez wyrazu”). Były nudne jak flaki z olejem. Tak słabe, że to aż nie przystoi nawet tak plastikowemu zespołowi jak Bon Jovi. Bo przecież nie zawsze tak było, a zespół dzięki wielu hitom w latach 80. stał się klasykiem komercyjnej wersji ciężkiego grania. Nie bez znaczenia była popularność wokalisty Jona Bon Jovi, do którego wzdychały miliony młodych dziewczyn. Ale to już historia. Grupa miała swój wielki czas w latach 80. i 90., ten czas minął, jednak panowie nigdy nie przestali grać, koncertować ani wydawać kolejnych płyt (ostatnio tak raz na cztery lata). Teraz, w 40. rocznicę debiutu płytowego, ukazał się album Forever. Tytuł sugerowałby jakąś składankę największych hitów, ale nie – to jest całkiem nowa płyta Bon Jovi.
Zastanawiałem się, czy w ogóle sięgać po ten krążek. Zawsze byłem zdania, że każdemu należy się kolejna szansa. Zwłaszcza rockmanom, którzy potrafią zaskakiwać i nagle wyskakują z jakimś wielkim dziełem. Bon Jovi to nie ten przypadek, oni nie tworzą wielkich dzieł, ale muszę przyznać, że jest na pewno lepiej niż w ostatniej dekadzie, czy nawet dwóch. Jon uporał się z problemami z głosem (przeszedł operację rekonstrukcji strun głosowych) i jest „jak nowy”. Problemem nadal pozostają miałkie melodie, ale kilka niezłych piosenek da się tu wyróżnić. Promujący płytę utwór Legendary jest nieco patetyczny, ale bardzo charakterystyczny dla zespołu. Takie country rockowe brzdąkanie w średnim tempie, jest nawet coś w rodzaju refrenu, są chórki, wszystko na miejscu, ale bez szału. Za to drugi singel Living Proof to już hicior pełną gębą, bardzo kojarzy się z tymi najsłynniejszymi kawałkami grupy (Livin’ On A Prayer, It’s My Life). Czadu w dawnym stylu daje Walls Of Jericho, dobre tempo, czuć radość z grania, oraz The People’s House – trochę kiczowaty, ale też po stronie plusów. Reszta jest bezpieczna, bardzo radio friendly, i raczej do zapomnienia. Ja już zapomniałem, więc nie wymieniam.
Są też oczywiście ballady, i to aż cztery – to w obecnym milenium specjalność Jona, trzeba przywyknąć. Tym bardziej, że dają radę. Oparta na pianinie Kiss The Bride musi się kojarzyć z niedawnym ślubem syna wokalisty (poślubił aktorkę Millie Bobby Brown, wylansowaną przez serial Stranger Things). Podobny charkakter ma bardziej stonowana I Wrote You A Song, a płytę zamyka akustyczna Hollow Man. Ładna, ale to nie moje klimaty, więc nie będę wychwalał. Wolę więcej ognia u kapel rockowych, ale Bon Jovi nie jest zbyt rockowy, więc trzeba zrozumieć i wybaczyć. Tak czy inaczej odnotujmy, że Jon znów może śpiewać, a jego zespół wrócił do jako takiej formy. Na zachętę i z okazji jubileuszu podbijam ocenę do trzech gwiazdek.
Moja ocena 3/5