Real Madryt na stadionie Wembley w Londynie pokonał Borussię Dortmund 2-0 i wygrał Ligę Mistrzów. W zasadzie na tym można by zakończyć temat, bo przecież to żaden news. Real wygrywający Champions League to tak jak Bayern wygrywający Bundesligę czy PSG triumfujące w Ligue 1. To norma. Czasem nie wyjdzie, ale tak poza tym nic specjalnego. Warto jednak zdać sobie sprawę z tego fenomenu, którego jesteśmy świadkami w ostatniej dekadzie, bo mało kto go docenia. Pamiętamy, że w latach 50. Real 5 razy z rzędu wygrał Ligę Mistrzów (wtedy to się nazywało Puchar Europy, ale to była bardziej Liga Mistrzów niż dzisiaj, bo uczestniczyli tylko mistrzowie krajowi), ale to już historia, niektórzy twierdzą, że nie powinno się liczyć, bo inne czasy, itp. To proszę sobie uświadomić, że w ostatniej dekadzie mamy powtórkę tamtych lat. I to już się liczy, prawda? Widzimy drużynę, która tak zdominowała konkurencję, że takowej w ogóle nie widać. Real Madryt wygrał Ligę Mistrzów w 2014, 2016, 2017, 2018 roku – 4 triumfy w 5 lat, oraz potem w 2022 i 2024. Czyli 6 razy w 10 lat. Tacy piłkarze jak Kroos, Modrić, Carvajal czy Nacho mają w swojej kolekcji po 6 triumfów – więcej, niż tak w Polsce lansowana Barcelona w całej swojej historii! Real Madryt ma w sumie 15 wygranych, drugi w tej tabeli Milan 7, na trzecim miejscu Bayern i Liverpool – po 6 wygranych. To przepaść. Tak wielka, że aż nielogiczna i trudna do uwierzenia. Bo przecież wielkich klubów jest wiele, niektóre angażują większe pieniądze, wszystkie mają swoje ambicje – a na końcu i tak wygrywa Madryt. I nikogo to nie dziwi. Powiem więcej – zwykle próbuje się umniejszać ten sukces, który jest absolutnie wyjątkowy.
Mecz na Wembley nie był pokazem mistrzowskiego futbolu. Real, jak to ma w swoim zwyczaju, rozegrał jedną połowę kiepską, drugą lepszą, ale nawet w tej drugiej nie był jakiś wybitny. Ot po prostu kolejny dzień w pracy, bez specjalnego przemęczania się – najpierw dajemy się wyszaleć rywalowi, a potem go karcimy. Do przerwy Królewskich nie było na boisku, nie potrafili sklecić żadnej akcji, stworzyć realnego zagrożenia pod bramką Dortmundu. Za to Niemcy widząc słabość rywala (czy „lenistwo”, jak to określił sam Ancelotti) poczynali sobie coraz odważniej i mogli prowadzić co najmniej dwiema bramkami. Ale nie prowadzili. Nie potrafili wykańczać swoich zgrabnych akcji. W przerwie Carletto obudził swoich chłopaków i chyba uświadomił im, że to jeszcze nie wakacje, że aby po raz 15. podnieść uszaty puchar, trzeba włożyć trochę wysiłku. Real grał lepiej, ale nadal bez iskry. Schowany Rodrygo, nieskuteczny Bellingham, gubiący się w dryblingach Vinícius. Wszystko się zmieniło w 74 minucie. Z rzutu rożnego dośrodkował Kroos, do piłki wyskoczył obrońca Carvajal, jeden z najniższych na boisku, i głową skierował piłkę do siatki. Od tego momentu Real kontrolował mecz, tworzył kolejne okazje (strzały Camavingi i Bellinghama), a drugi gwóźdź do trumny ostatecznie wbił w 83 minucie Vinícius po dograniu Anglika. Było po meczu. Reszta jest historią. Historią, którą warto pamiętać i przede wszystkim doceniać. Zwłaszcza w tym naznaczonym kontuzjami sezonie. Kto mógł przypuszczać na początku rozgrywek, gdy odszedł Benzema i nie kupiono żadnego topowego napastnika w jego miejsce, gdy więzadła krzyżowe zerwali dwaj podstawowi obrońcy i bramkarz, a siła napędowa drużyny Vinícius nie był dostępny przez ponad dwa miesiące, kto mógł wtedy liczyć, że Real cokolwiek wygra? Że wygra La Ligę, a tym bardziej Ligę Mistrzów. Ale właśnie taki jest duch madridismo. Im trudniej, tym łatwiej. W sytuacji, gdy wielu by się poddało i odpuściło, panowie zwarli szyki, bez szukania wymówek i wbrew wszelkim przeciwnościom wzięli się do pracy, swoim poświęceniem zastąpili nieobecnych, tyrali na boisku i ciężką pracą wywalczyli to, co niemożliwe. Wielki szacunek za ten wysiłek. Nagroda była tego warta.