
Każde El Clásico rozgrzewa futbolowy świat, nawet gdy w barwach obu drużyn brak gwiazd pokroju Cristiano Ronaldo i Messiego. Nie inaczej było dzisiaj, gdy na Estadi Olímpic Lluís Companys w dzielnicy Sants-Montjuïc w Barcelonie (Camp Nou jest w przebudowie) spotkały się dwie kultowe hiszpańskie drużyny. Stawką były trzy punkty w ligowej batalii, ale również prestiż, i chyba ten drugi element jest ważniejszy, bo stratę punktów na tym etapie sezonu można odrobić, a zwycięzca Klasyku dostaje wiatru w żagle. Nie zawsze, bo rok temu Real ograł Barcelonę i potem zaczął regularnie gubić punkty, a rywal odwrotnie – zmobilizował się po porażce i wygrywał wszystko jak leci, ostatecznie zdobywając mistrzostwo. Dzisiaj do meczu obie ekipy przystąpiły w podobnej sytuacji – obie osłabione licznymi kontuzjami i obie sąsiadujące w ligowej tabeli (Real o punkt przed Barceloną).
Sam mecz nie stał na wysokim poziomie, ale i tak zapewnił odpowiednią dawkę emocji. Zaraz na początku błąd Alaby wykorzystał Gündoğan i Barcelona szybko objęła prowadzenie. Nie grała niczego wielkiego, ale to wystarczyło na niemrawy i zagubiony Real. Gospodarze mieli swoje szanse, a madrytczycy nawet nie oddali celnego strzału. W przerwie chyba dostali porządną burę, bo po zmianie stron wreszcie zaczęli grać i zagrażać bramce ter Stegena. Kulminacją nieśmiałych prób była bomba Bellinghama w 68 minucie i zrobił się remis. Real dominował, miał większe posiadanie i więcej celnych uderzeń, ale rozstrzygnięcie padło dopiero w doliczonym czasie gry, gdy Jude Bellingham z bliska trafił po raz drugi. Tak oto Real zwyciężył na terenie odwiecznego rywala, nie grając wcale świetnego spotkania. Ale po tym poznaje się wielkich – potrafią zapunktować nawet wtedy, gdy nie idzie. Madridistas znów więc mogą śpiewać „Hey Jude”, bo przy wyjątkowej niedyspozycji obu Brazylijczyków to genialny Anglik jest jedynym gwarantem bramek. Tylko jak długo?