Kim dla świata hard rocka jest Ozzy Osbourne chyba nikomu nie muszę przypominać. To absolutna ikona i legenda, zarazem postać bardzo dziwna i pokręcona, jak zresztą przystało na rockmana o takiej renomie i biografii. Ma na koncie wiele różnych skandali, a nawet udział w reality show, gdzie kamery śledziły codzienne życie jego rodziny. Tego akurat kompletnie nie rozumiem, ale to jego wybory. Skupmy się jednak na jego muzycznej aktywności, bo to się liczy, a cała reszta to tylko dodatki. Tutaj należy odnotować dużą aktywność, jakby Ozzy po 70-ce odzyskał wigor i wenę. To wszystko mimo choroby Parkinsona, na którą wokalista cierpi. W 2020 roku, po 10 latach przerwy, przedstawił się jako zwykły człowiek (wydał płytę Ordinary Man, nie najlepszą zresztą), a ledwie dwa lata później powraca jako pacjent numer 9. I od razu słychać, że rola pacjenta psychiatryka bardziej mu pasuje – Patient Number 9 to album taki, na jaki fani Ozzy’ego od dawna czekali. Najlepszy w obecnym stuleciu.
Już na starcie wielowątkowy utwór tytułowy zwala słuchacza z nóg. Niczym walec wlecze się przez 7 minut niszcząc wszystko po drodze, a partie Jeffa Becka zdecydowanie zapadają w pamięć. A wielkich nazwisk jest więcej – lista gości towarzyszących Ozzy’emu naprawdę imponuje, że wymienię tylko takich gigantów jak Eric Clapton, Dave Navarro, Josh Homme, Zakk Wylde i Tony Iommi. Clapton daje popis w nieco nostalgicznym utworze One Of Those Days, i brzmi, jakby odzyskał pzaur z czasów Cream. Gitarzysta Pearl Jam Mike McCready ozdabia Immortal, nagranie w którym mistrz ceremonii zapewnia, że jest nigdy nie umrze, bo jest nieśmiertelny. Sama prawda – w pewnym sensie jest! W niezłym Parasite wymiata stały współpracownik Ozzy’ego Zakk Wylde, lider własnej formacji Black Label Society, którego usłyszymy też w trzech innych numerach. Sabbathowo brzmi No Escape From Now, co jest zrozumiałe, wszak pierwsze skrzypce gra tu Tony Iommi. To ponura ballada, z przetworzonym wokalem, która z z czasem się rozkręca i stanowi bardzo mocny punkt wydawnictwa. Kolejne wielkie 7 minut albumu. Iommi swoimi mrocznymi riffami ozdabia jeszcze Degradation Rules, w którym harmonijka przywodzi na myśl debiutancki krążek Black Sabbath. Delikatne nawiązanie, ale jednak.
Ufff, sporo tego, wymieniłem najlepsze momenty, ale czy wszystkie? Rzecz gustu. Dzieje się tu naprawdę wiele, a każdy z zaproszonych muzyków odciska swoje piętno na danym nagraniu. O dziwo, jest to wszystko w miarę spójne i dobrze wchodzi. I to mimo mocno pokręconej melodyki, bo typowych hitów tu nie ma i proszę ich nie szukać. Ozzy to Ozzy, od przebojów są inni. Brakuje mi trochę ognia, bo jest sporo ballad, aczkolwiek mniej niż na poprzedniku. Chociaż jedna A Thousand Shades, nieco beatlesowska w klimacie, naprawdę robi wrażenie, tu znów Jeff Beck dodaje odrobinę swojej magii. Jednak nie będę narzekał, czasy Paranoid nie wrócą, a jak na gościa z problemami zdrowotnymi w wieku 70+ Osbourne i tak daje radę. Facet wygląda jak wygląda (jakby ledwo kontaktował), nigdy nie był wybitnym wokalistą, ale wciąż dostarcza muzykę ze znakiem jakości. A na końcu szyderczo się z nas śmieje…
Dobrze, że ten krążek powstał, że Ordinary Man nie był ostatnim dziełem Księcia Ciemności, choć początkowo takie sprawiał wrażenie. Bo kariera Osbourne’a zasługuje na lepszy finał. O ile to finał. Wierzę, że nie, że Patient Number 9 to nie jest żaden koniec. Wprawdzie to 13. solowy album Ozzy’ego, a przecież Black Sabbath formalnie skończył karierę albumem 13, lecz energia wciąż rozpiera wokalistę więc być może będzie ciąg dalszy. W takiej formie do emerytury jeszcze daleko.
Moja ocena 4/5
Komentarze do: “OZZY OSBOURNE Patient Number 9 2022”-
Radosław Ostrowski
(8 sierpnia 2023 - 18:19)Album o tyle zaskakujący, że piosenki z tej płyty zostały nagrane podczas tej samej sesji co „Ordinary Man”. O wiele lepszy od poprzednika.