RED HOT CHILI PEPPERS Return Of The Dream Canteen 2022

Red Hot Chili Peppers Return Of The Dream Canteen recenzja

Panowie z Red Hot Chili Peppers znów zaskoczyli swoich fanów. Najpierw 6 lat milczenia, a potem dwa albumy w jednym roku, a na każdym aż 17 utworów. Znacie powiedzenie „co za dużo, to niezdrowo„? No właśnie…
Opisując poprzedni krążek grupy wskazałem nieliczne pozytywy tego wylewu weny twórczej. W legendarnym studiu Shangri-La w kalifornijskim Malibu panowie nagrali 50 piosenek i te najlepsze wydali wiosną 2022 na Unlimited Love, ale już pół roku później wyskoczyli z Return Of The Dream Canteen, gdzie mamy kolejne 17 nagrań. Skoro więc tamten album niespecjalnie zachwycał, to co napisać o tym nowym? Oczywiście niektórym niewiele trzeba do szczęścia i pochwalą grupę za cokolwiek, ale bądźmy poważni. Spotkałem recenzję dającą nowej płycie 9 punktów na 10. Rany boskie, to ile ma dostać np. Californication? 20? Ale każdy ma prawo do swoich wymagań i swoich ocen. Ja choćby z szacunku dla przeszłości nie zadowolę się byle czym i wymagam od Papryczek znacznie więcej, niż oferują na płycie z odrzutami z Unlimited Love. Stać ich na wiele więcej. A może jednak już nie? Chyba lepiej było trochę odczekać albo stworzyć nowe piosenki.
Dobrze, że wrócił John Frusciante, ale jego modelowych zagrywek tu tyle co kot napłakał. Hitów też nie ma. Więc co jest? Trochę lekkiej, przyjemnej muzyki w starym stylu, ale mocno ugrzecznionej, takiej dla starych dziadków. Czyli dla mnie? Tylko że ja pamiętam inne oblicze Red Hotów. I właśnie tego dawnego pazura tak bardzo mi brakuje, podobnie jak dobrych melodii i intrygujących solówek, a bez tego Peppers nie są w ogóle hot. Nie znaczy to, że nie ma czego słuchać. Podobnie jak na poprzedniczce, w tym zalewie kompozycji miałkich i nijakch, znajdzie się też kilka godnych wspomnienia. Na pewno otwierający całość, singlowy Tippa My Tongue to absolutny klasyk, z nośnym riffem, funkową sekcją rytmiczną i atrakcyjną, psychodeliczną wstawką. Rozbudza nadzieje. Drugi singel, The Drummer, już tak nie porywa, to bardziej ukłon w stronę tanecznej elektroniki lat 80. Kapitalnie brzmi Eddie, dedykowany zmarłemu w 2020 roku liderowi Van Halen, w którym Frusciante mógł się wyszaleć i zaserwował obłędną solówkę. Fake As F@ck to jeden z niewielu szalonych momentów w zestawie, solidna porcja funkwej adrenaliny w starym stylu. Już choćby dla tych trzech numerów warto sięgnąć po album. Dobre momenty ma Carry Me Home – pachnie Hendrixem, ale psuje to nijaka melodia. Podoba mi się zamykający płytę, delikatny In The Snow, prawdziwa ozdoba drugiej, słabiutkiej części wydawnictwa. Utwór trochę przydługi (6 minut), a i mówiona wstawka Kiedisa wydaje się zbędna, ale zapisuję go po stronie plusów. I to tyle. Reszta jest mniej lub bardziej nudna.
Return Of The Dream Canteen postrawiłbym na równi z Unlimited Love. Czyli trzy, cztery niezłe kawałki, do których kiedyś chętnie wrócę, reszta do kosza. Z perspektywy czasu nowy album wydaje mi się bardziej różnorodny niż bezpieczny i bezpłciowy do bólu poprzednik, ale czy to zaleta? Brak mu spójności, wymieszano tu zbyt wiele potraw, trzeba wyławiać smakowite kąski, a nie jest to łatwe. Mnie się udało, ale i tak na jakiś czas mam dosyć Papryczek. Szkoda, że zespół poszedł na ilość, nie na jakość. Z tych dwóch średniaków dałoby się skroić jeden w miarę przyzwoity album. Nie za długi, taki w sam raz.
Moja ocena 2/5

Udostępnij

Post Author: Sławek

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Potwierdź, że nie jesteś automatem: