Kiedyś to były czasy. Nie było internetu, na płyty ulubionych wykonawców naprawdę się czekało i potem długo o nich dyskutowało. Teraz po prostu się ukazują, nikogo to specjalnie nie rusza, bo kontakty międzyludzkie zanikły, a muzyki w sieci jest tyle, że nie sposób przerobić. Każdy szuka czegoś innego, wspólne słuchanie odeszło do lamusa, a sklepy płytowe wymarły, bo dziś liczy się klikalność. Cóż, tak jest i trzeba to zaakceptować. Teraz do rzeczy. W tym stuleciu Metallica stała się ekskluzywna i wydaje nową muzykę bardzo rzadko. Poprzednia przerwa to 8 lat, ale warto było czekać , bo album Hardwired… To Self-Destruct z 2016 roku był całkiem udany. Teraz minęło 7 lat i nie powiem, żebym jakoś bardzo czekał, ale informacja o nowym krążku na pewno podniosła ciśnienie. Liczyłem na kolejny wykwintny metalowy posiłek. Niestety, po spożyciu omal nie dostałem niestrawności. Płyta 72 Seasons to zepsuty jubileusz (40 lat od wydania pierwszej płyty!) i niezbyt udany powrót mistrzów metalu. Ośmielę się napisać, że wręcz nieudany, bo przecież stać ich na wiele więcej. A może już nie?
Ja wiem, że Kalifornijczycy nie muszą niczego udowadniać, swoje zrobili i swoje zarobili, odnieśli wielki sukces i teraz mogą robić co chcą, ale darujmy sobie takie puste gadanie. Bo jednak oceniam tu nową muzykę, formę zespołu, czy robi progres, czy nie, czy nadal ma to coś, czy już ma wywalone. Kiedyś taki Master Of Puppets rozwalał mózg. Dzisiaj Metallica niczego nie rozwala. Artyzm zniknął, zostało samo łojenie, a kapel łojących na jedno kopyto jest całkiem sporo. Nie tego oczekuję od od najważniejszego metalowego zespołu w historii. Ja wiem, że oni tak zaczynali, więc niejako wrócili do korzeni, ale to było 40 lat temu, inne czasy, inne potrzeby, poza tym w tzw. międzyczasie odjechali w kosmos, i teraz nie wypada wracać na ziemię. Chłopaki mieli 7 lat i stworzyli 12 identycznie bezbarwnych utworów? Serio? Oczywiście nie chcę wyjść na ignoranta i dostrzegam, że Lux Æterna czy Screaming Suicide są szybsze i ostrzejsze niż np. Crown Of Barbed Wire czy You Must Burn!, ale i tak ich już nie pamiętam. Nie porwały mnie melodią, przebojowością, jakimś intrygującym rozwiązaniem. Chyba na przekór innym napiszę najkrótszą recenzję. Nie będę rozkładał na czynniki pierwsze poszczególnych utworów, bo nie ma tu czego rozkładać. Panowie są świetni technicznie, wymiatają mocą, oferują ostre riffy i mięsiste solówki (tych akurat nie za wiele), ale ze wszystkich nagrań bije pustka. Nawet z tego najdłuższego Inamorata, które umieszczono na samym końcu. Nie wiem, czy ktoś dotrwa. A jak dotrwa, to czy wytrzyma te 11 minut. Jednak gdybym już koniecznie coś musiał wybrać, to chyba właśnie ten utwór jest najlepszym momentem 72 Seasons. I może jeszcze rozpędzony utwór tytułowy na początku, zanim znuży nas monotonia materiału. To zupełnie wystarczy, bo reszta taka sama.
Po każdym poprzednim albumie coś zostawało w pamięci. No może poza nijakim St. Anger oraz nudnym jak flaki z olejem projektem Lulu, ale to płyta Lou Reeda, nie Metalliki, która mu po prostu towarzyszy. Po 72 Seasons nie zostaje nic. Dosłownie. Posłuchałem drugi raz, trzeci. I nadal nic. I już więcej nie spróbuję, bo szanuję swój czas, a Metallica zafundowała aż 77 minut tej monotonnej, jednowymiarowej, męczącej muzyki. Po co? Nie wiem. Gdyby ująć z pół godziny, na pewno wyszłoby płycie na zdrowie. Niektóre utwory chłopaki kończą własnymi komentarzami w stylu „nice”, „that was good”, „that was the best one”, więc przynajmniej im się podobało.
Moja ocena 2/5
Komentarze do: “METALLICA 72 Seasons 2023”-
M
(23 czerwca 2023 - 21:24)Lepiej bym tego ujął 😉