Real Madryt na Estadio La Cartuja w Sewilli pokonał Osasunę 2-1 i wygrał Puchar Króla. Teoretycznie nie mogło być inaczej, bo wszyscy wielcy rywale odpadli wcześniej, a nie po to ogrywasz Villarreal, Atlético i Barcelonę, by potem nie dać rady skromnemu klubowi z Pampeluny, ale futbol uwielbia niespodzianki, a madrytczycy nie lubią spokoju i potrafią skomplikować sobie nawet najprostsze sytuacje. Poza tym trzeba docenić Osasunę, bo też miała trudną drogę do finału, odprawiła z kwitkiem Betis, Sevillę i Athletic, a finał był to najważniejszy mecz w historii klubu, który dotąd nigdy niczego nie wygrał. A dla Realu wiadomo – kolejny dzień w pracy i kolejny finał do odhaczenia. Bo, jak to mówią w Madrycie, finałów się nie rozgrywa, je się wygrywa.
Od samego początku wszystko wydawało się proste – Królewscy już w 2 minucie objęli prowadzenie po świetnej akcji Viníciusa, który wyłożył piłkę Rodrygo, a przewaga Los Blancos w pierwszej odsłonie meczu była widoczna i wyraźna. To oni mieli lepsze sytuacje na kolejne gole, lecz Vinícius pudłował, a Alaba trafił w poprzeczkę. Z czasem jednak to Osasuna zaczęła prowadzić grę i zagrażać bramce Courtois. Jak wspomniałem – Real lubi komplikować sprawy. Po zmianie stron madrytczycy chyba zostali w szatni, bo całkowicie oddali inicjatywę i przez kwadrans nie potrafili nic stworzyć. Obudził ich dopiero wyrównujący gol Torro. Był to jedyny celny strzał Osasuny w drugiej połowie. Real zareagował, przycisnął i w 70 minucie po raz drugi trafił najlepszy na boisku Rodrygo. Potem madrytczycy pilnowali prowadzenia i zasłużenie wygrali, ale duże brawa należą się też Osasunie, która do końca dzielnie walczyła o wyrównanie.
Nie było to może zbyt porywające widowisko, takie bez fajerwerków, bo Real włączył tryb oszczędnościowy – za trzy dni gra półfinał Ligi Mistrzów z City, i tam musi pokazać znacznie więcej niż w Sewilli. Ale liczył się cel i ten został zrealizowany. Real wygrał Puchar Króla, nie zakończy sezonu z niczym, a tym samym Carlo Ancelotti w niecałe dwa lata skompletował z Realem wszystkie trofea, jakie są do zdobycia w klubowym futbolu.
Wypadało wreszcie wygrać Puchar Króla, który przez „królewski” klub jest traktowany trochę po macoszemu. Wystarczy wspomnieć, że poprzednio Real wygrał go 9 lat temu, także z Ancelottim na ławce (słynny rajd Bale’a), a trzy lata wcześniej z Mourinho (gol Cristiano), w obu przypadkach pokonując Barcelonę, i są to jedyne dwa zwycięstwa w XXI wieku (trochę mało, skoro w tym samym czasie Ligę Mistrzów potrafił wygrać 6 razy). Paradoksalnie prawdziwym hegemonem tych rozgrywek jest klub, który wciąż kwestionuje swą przynależność do Hiszpanii – Barcelona 31 razy zdobyła Puchar Króla, w tym 7 razy w obecnym stuleciu (4 triumfy pod rząd w latach 2015-2018). Drugi jest Athletic (23) i dopiero trzeci Real Madryt (20). Ta niemoc Królewskich dziwi tym bardziej, że tu do sukcesu wystarczy kilka dobrych meczów, nie trzeba się mobilizować na cały sezon i grać 38 spotkań jak w lidze, nie potrzeba więc wielkiej regularności, z czym Los Blancos ewidentnie mają problemy. Może to dlatego, że Copa del Rey startuje w styczniu, wtedy zwykle Real ma kryzys i notuje gorsze wyniki. Tak czy inaczej, dzisiaj czas na świętowanie, bo to kolejny puchar do bogatej gabloty klubu. Dla Carlo Ancelottiego to 10. puchar z Realem, zaś dla Karima Benzemy 25., czym Francuz wyrównuje rekord Marcelo najbardziej utytułowanego zawodnika w historii Realu Madryt.