NEIL YOUNG & CRAZY HORSE Toast

Neil Young Crazy Horse Toast recenzjaNEIL YOUNG & CRAZY HORSE
Toast
2022

Neil Young to bardzo zasłużony artysta dla szeroko rozumianego rocka, ale od lat bardzo przynudza i wielu jego płyt nie da się słuchać. Inne jednak są bardzo fajne, więc za każdym razem staram się dać mu szansę, a płyt, które mi ewidentnie nie podchodzą, po prostu nie opisuję, bo i po co. Ostatnio niespecjalnie mnie przekonuje (w ogóle folk rock to raczej nie moje klimaty), ale Neila Younga bardzo cenię za długaśne i urokliwe rzeczy z lat 70., chociaż i później potrafił porwać, a nawet ostro przykopać (Rockin’ In The Free World). Nowa propozycja kanadyjskiego barda zatytułowana Toast przynosi 7 utworów, niektóre trwają 8, 10, a nawet 13 minut. No no, skoro artysta decyduje się na przekraczanie 10 minut, to chyba musi mieć coś interesującego do przekazania. Otóż i tak, i nie, a raczej nie zawsze, bo czasem wałkował jeden motyw do znudzenia. Ale na przykład 10 lat temu na płycie Psychedelic Pill (kapitalnej zresztą) Young serwował jeszcze dłuższe kompozycje, a nudno wcale nie było, więc jest szansa, że i tym razem będzie dobrze. Jednak nie to jest najważniejsze. Otóż nowe utwory Neila Younga nie są… nowe! Mają ponad 20 lat.

Zimą 2001 roku w studiu nagraniowym Toast w San Francisco zakończono nagrania do nowego albumu Neila Younga i jego zespołu Crazy Horse. Płyta jednak się nie ukazała, a nagrania dwie dekady przeleżały w archiwum. Wydano je dopiero teraz, chociaż dwa utwory miały swoją premierę wcześniej na krążku Are You Passionate? w 2002 roku: wielki klasyk Goin’ Home trwał minutę dłużej, tutaj z niezrozumiałych powodów go wcześniej wyciszono, a Quit (Don’t Say You Love Me) był nagrany w zupełnie innym składzie. Reszta nagrań jest premierowa, nigdy nie ukazała się na żadnym oficjalnym wydawnictwie. A są naprawdę znakomite (przynajmniej na tle tego, co Kanadyjczyk proponuje w ostatnich latach). Przy dynamicznym Standing In The Light Of Love pospadają Wam kapcie, to ostry jak brzytwa hardrockowy numer, jakby facetowi ubyło z 30 lat. Timberline z miłymi chórkami (w których śpiewa przyrodnia siostra Neila Astrid oraz jego ówczesna żona Pegi) jest lekki i przebojowy. Podobny charakter ma Gateway Of Love, lecz z racji czasu trwania (ponad 10 minut) zawiera rozbudowane solówki i z czasem fajnie się rozkręca. Szkoda, że nagle się wycisza, ale taki już urok nagrań Younga – wciągają klimatem i przecudną gitarą, a nawet gdy nie dzieje się tam tyle, by usprawiedliwić długi czas trwania, i tak czujemy niedosyt po niespodziewanym wyciszeniu. Jest jeszcze ballada How Ya Doin’? i absolutne magnum opus wydawnictwa – 13-minutowe nagranie Boom Boom Boom. Tytuł rozrywkowy, ale utwór całkiem poważny. Typowy dla nomen omen młodego Younga – nic specjalnego w warstwie wokalnej, ale melodia uzależnia, a dzieje się sporo i bardzo interesująco, bo poza przesterowaną gitarą dochodzi jazzująca trąbka i fortepian. Coś magicznego. Dla tej jednej chwili warto nabyć ten album. 13 minut mija jak z bicza strzelił. A ja się zastanawiam, ile jeszcze takich perełek chowa Neil Young w swoich przepastnych archiwach. Tak czy inaczej, dobrze że ten materiał ujrzał światło dzienne, bo nic nie stracił ze swej atrakcyjności, a wręcz przeciwnie. Toast to bardzo miła niespodzianka dla fanów Neila Younga. I nie tylko.

Udostępnij

Post Author: Sławek

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Potwierdź, że nie jesteś automatem: