KING BUFFALO The Burden Of Restlessness

King Buffalo Burden Of Restlessness recenzjaKING BUFFALO
The Burden Of Restlessness
2021

Rok temu mocno chwaliłem płytę Dead Star zespołu King Buffalo i tam szerzej opisałem dyskografię nowojorczyków, którzy od kilku lat raczą nas niezwykle barwną odmianą rocka progresywnego o zdecydowanie psychodelicznym zabarwieniu. Jak ktoś z rozrzewnieniem wspomina hard czy space rock z lat 70. i zarazem lubi klimaty à la Dream Theater czy Porcupine Tree, King Buffalo jest zdecydowanie dla niego. Amerykańskie trio z Rochester w stanie Nowy Jork niedawno wydało swój najlepszy, najbardziej dojrzały krążek zatytułowany The Burden Of Restlessness. Bardziej przystępny i na pewno bardziej spójny od poprzednika – tutaj mam na myśli wspomniany Dead Star, choć formalnie to była EP-ka, lecz z powodu czasu trwania (ponad 35 minut) traktowałem ją jako pełnoprawne wydawnictwo. Mniejsza o nazwę, bo akurat w przypadku King Buffalo to rozróżnienie traci sens. Część to albumy, część EP-ki, wszystko wydawane przez różne wytwórnie lub własnym nakładem. Jednym słowem: bałagan, ale od przybytku głowa nie boli. Sama muzyka wszystko wynagradza.

Powstały w czasach covidowych album zawiera 7 utworów i w sumie 40 minut muzyki. „Postanowiliśmy wykorzystać do maksimum ten stresujący okres czasu i muzycznie wyrazić ten ciężar niepokoju. Efektem tego jest nasza najciemniejsza, najbardziej agresywna i intymna płyta. Jesteśmy niezwykle dumni z efektu końcowego” . Nie ma tu rozbudowanych, kilkunastominutowych suit, jak genialna Red Star sprzed roku (dlatego pisałem o przystępności, bez szaleństwa oferowanego na EP-kach), ale jest wystarczająco dużo ciężkiego, treściwego grania z elementami space rocka i stoneru, by zadowolić tych najbardziej wybrednych. Trochę to wszystko do siebie podobne (dlatego pisałem o spójności), ale nie na tyle, by znudzić słuchacza.

Na starcie uwagę przykuwa makabryczna okładka autorstwa nieodżałowanego Zdzisława Beksińskiego. Symbolika obrazu idealnie współgra z mroczną zawartością płyty, którą idealnie definiuje już pierwszy utwór Burning. To taki King Buffalo w pigułce: motoryczny bas Dana Reynoldsa, wyrazista perkusja Scotta Donaldsona, bardzo konkretny rytm podkreślony przez ciężkie gitary i hipnotyzujący wokal Seana McVaya (melodeklamacja plus wykrzyczany refren) – czego chcieć więcej? Tak już będzie do końca. Raz bardziej przebojowo, jak w singlowym i trochę bezbarwnym Hebetation, raz nieco spokojniej, jak w krótkim Silverfish, ale pozostałe nagrania to już samo rockowe mięcho. Ponury Locusts urzeka przestrzennością brzmienia i muzycznymi kontrastami, Grifter jest podobnie skonstruowany i po spokojnym wstępie daje czadu w drugiej części. Gitarowe szaleństwo świetnie kontynuuje The Knocks, a zamykający całość Loam to już prawdziwa nirwana. To najdłuższy utwór, chociaż nawet nie dobija do 8 minut – a szkoda, bo to najlepsze nagranie w zestawie, z imponującym gitarowym finałem, godnym tej znakomitej płyty. Ta końcówka mogłaby trwać i trwać, bo chłopaki grają naprawdę zacnie. Pamiętam, jak zawsze na koncertach Dream Theater czekałem, aż James LaBrie wyśpiewa swoje kwestie i zniknie za sceną (jego wokal wyjątkowo mi nie podchodził), bo wtedy chłopaki zaczynali czarować gitarami i to mogło trwać wiecznie. Podobnie mam tutaj z tą tylko różnicą, że wokal Seana mi się podoba i pasuje do muzyki, ale i tak czekam na drugą część każdego utworu, bo to tam dzieją się rzeczy wielkie i wspaniałe. To dzięki gitarom Amerykanie rządzą, to mocarne riffy i wielobarwne solówki robią ten album, jeden z najlepszych, jakie się ukazały w bieżącym roku. To psychodeliczny stoner rock najwyższej próby, oparty na schematach klasycznego hard rocka spod znaku Black Sabbath. A podobno to dopiero początek zapowiedzianej trylogii. Czekam z niecierpliwością na jej ciąg dalszy…

Udostępnij

Post Author: Sławek

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Potwierdź, że nie jesteś automatem: