MARILYN MANSON
We Are Chaos
2020
Dobry, niedobry – to pojęcia względne. Zależy, co kto lubi. Podobno o gustach się nie dyskutuje (z czym się absolutnie nie zgadzam), jednak każdy wybór wypada logicznie uzasadnić. Zwłaszcza, gdy znany artysta robi woltę i prezentuje nową twarz. Na taki krok zdecydował się Brian Hugh Warner, znany światu pod pseudonimem Marilyn Manson. Honorowy kapłan Kościoła Szatana, dyżurny skandalista rocka noszący mocny makijaż i dziwaczne stroje, serwujący muzykę mroczną i depresyjną spod znaku industrialu i gothic rocka, ostatnimi laty wyraźnie się ustatkował. Na płycie The Pale Emperor z 2015 roku zaskakiwał bluesowymi inspiracjami, a dwa lata później na Heaven Upside Down udanie nawiązał do najlepszych momentów swej twórczości i stworzył swoiste podsumowanie poprzednich 10 albumów. Czemu miał służyć ten rozrachunek z przeszłością? Zamknięciu pewnego etapu? Jedenastą studyjną płytą wydaną 11 września 2020 Blady Cesarz wszystkich zaskoczył.
Próbowałem kilka razy i w żaden sposób nie mogę polubić tej płyty. Jest nijaka, bezbarwna, a odniesienia do przeszłości toną pośród miałkich melodii i twórczego chaosu, jaki tu dominuje. Oczywiście trafiają się niezłe momenty, ale to tylko krótkie przerywniki, niczym ożywczy łyk wody na zalanej słońcem pustyni. Do tego większość nagrań to ballady lub popowe wręcz piosenki, co przestaje dziwić, skoro płyta nagrana została we współpracy z muzykiem country (!) Shooterem Jenningsem. Kontrowersje to drugie imię Warnera, ale u licha – nie tego oczekuję po Marilyn Manson. Zwłaszcza po dwóch poprzednich krążkach, które były na wskroś rockowe. Tymczasem We Are Chaos jest skutecznie wykastrowany z metalowego poweru, moc i energia ustąpiły miejsca… no właśnie czemu? Rozmemłanej papce? Na Heaven Upside Down było sporo brudu, przesterowanych gitar i gęstych basów, ale równie dużo elegancji i świetnych melodii. Na We Are Chaos jest dokładnie odwrotnie. Za to w zgodzie z tytułem. Rozlazły utwór tytułowy wybrano na pierwszy singel – może i dobrze, bo od razu pozbawia złudzeń. Drugi Don’t Chase The Dead jest nieco lepszy, gitarowy, bardziej przebojowy, ale to nadal taki pop bez charakteru. Pachnie Davidem Bowie, ale chciałem posłuchać Mansona. Delikatny Paint You With My Love to już country pełną gębą, z nieco mocniejszym akcentem pod koniec, ale naprawdę trzeba dużo cierpliwości, by to zdzierżyć. Jeśli już mam szukać artyzmu w tej melancholii, to jedynie zamykający zestaw Broken Needle broni się nie tylko świetną melodią, lecz także ładunkiem emocjonalnym i znakomitą produkcją. Wreszcie wszystko dobrze słychać, bo w innych nagraniach nie zawsze tak jest, i to też jeden z zarzutów do albumu, czy raczej do Jenningsa, który jest producentem (zastąpił Tylera Batesa, który tak świetnie spisał się na dwóch poprzednich krążkach).
Jest jeden moment, gdy Marilyn Manson wydaje się być sobą i gra, jak należy – to utwór Perfume, garażowo-bluesowy kawałek z hymnowym refrenem, gdy wokalista krzyczy „Get behind me, Satan”. Jeden utwór na dziesięć. Słabiutko. Od biedy wymienię jeszcze mroczny Red Black And Blue z początku płyty, z dudniącym basem i rammsteinowatymi wstawkami gitary (nic wielkiego, ale na bezrybiu…) oraz złowieszczy Infinite Darkness, który przypomina dawne czasy, te z lat 90., ale na dłuższą metę mocno męczy. Zadatki na coś lepszego ma też Solve Coagula, ale na zadatkach się kończy.
Po dwóch mocnych albumach tym razem się nie udało. Wolta stylistyczna w kierunku lżejszego popu na We Are Chaos zupełnie mnie nie przekonuje, bo za mało tu dobrych piosenek, brakuje singlowego materiału, który zawsze był mocnym punktem MM. Za mało też typowego dla Amerykanów pazura, rockowego mięcha, a gdy jest, to na ogół chaotycznie poskładane, pozostawiające w głowie pustkę. Słuchasz, słuchasz, i potem nie ma do czego wracać. Oby to był tylko chwilowy kryzys, a nie trwała zmiana.