DEEP PURPLE Whoosh!

Deep Purple Whoosh! recenzjaDEEP PURPLE
Whoosh!
2020

Z ciężkim sercem przystępuję do pisania tekstu o nowej płycie Deep Purple. To jedna z największych legend hard rocka, moi idole z dzieciństwa (nie najwięksi, ale jednak), kiedy już zacząłem słyszeć i doceniać właściwą muzykę. Super, że działają do dzisiaj. Nie czekam z utęsknieniem na ich nowe krążki, bo swoje już zrobili, Child In Time nie powtórzą (a i tak kto by to docenił w tych cyfrowych i plastikowych czasach) i nie można mieć o to pretensji. Mam duży szacunek, że nadal nagrywają, że im się chce, i jeśli coś fajnego z tego wyjdzie, to tylko bić brawo. Wyszło w 2013 roku na płycie Now What?!, nieco gorzej już cztery lata później na inFinite (wcześniejsze Bananasy czy Abandony litościwie przemilczę). Na najnowszym albumie Whoosh! nie wyszło wcale. Ja wiem, że nawet słaba płyta nie naruszy kultu i wielkości Deep Purple, ale trochę szkoda. Znów trzeba będzie szukać usprawiedliwień, pisać, że ten zespół nie musi niczego udowadniać (ano nie musi, i co z tego?), że zachował wiele energii jak na 50+ lat na scenie, itp. Wszystko tylko po to, by przykryć miałkość nowych kompozycji. Co mi z energii, jak nie ma tu jednego nagrania, do którego chcę kiedykolwiek wrócić? A przecież można pisać dobre utwory, nawet z 70-tką na karku.

Żeby też nie narzekać dla zasady napiszę, że wielkiej tragedii nie ma. To poprawny album, bardzo zróżnicowany muzycznie, i wszystkim fanom purpurowego grania powinien przypaść do gustu. Nic wielkiego, ale wstydu też nie ma. Gillan daje radę, w każdej kompozycji jest obowiązkowa solówka gitarowa albo ciekawa partia na klawiszach, a reszta to już kwestia bardzo indywidualna. Mnie nic tu nie porwało, nie zachwyciło, nie przyspieszyło bicia serca, nie wywołało emocji. Nie ma fenomenalnych melodii, genialnych riffów, nie ma choć odrobiny szaleństwa ani odpowiedniej atmosfery, a sama solidność, oczywista w tym przypadku, bo w końcu grają weterani z klasą, to jednak zdecydowanie za mało. Nawet na średnią ocenę. Ot po prostu panowie poprawnie odegrali kilka kawałków, Bob Ezrin podrasował wokal Gillana, złagodził gitarę Morse’a i wyeksponował klawisze Dona Aireya. Przypilnował, by wszystko brzmiało jak należy (jak nie należy?), czyli elegancko i sterylnie… Mnie ta nadmierna poprawność wręcz przeszkadza. Ale na końcu i tak wszystko sprowadza się do samych kompozycji, a te są kompletnie nijakie (więc poniekąd pasują do wypieszczonej produkcji i do dzisiejszych nijakich czasów). Jeszcze na początku singlowy Throw My Bones daje kopa i nadzieję, że będzie dobrze, ale z każdym kolejnym kawałkiem ta nadzieja pryska, a „kosmiczny” utwór Man Alive traktuję tylko jako ciekawostkę. Nic więcej tu nie ma.

Dość symptomatyczne wydaje się umieszczenie na końcu nowej wersji utworu And The Address, który 52 lata temu otwierał debiutancki krążek Shades Of Deep Purple. Historia zatoczyła koło. Czyżby ta swoista klamra zwiastowała zakończenie kariery wydawniczej? Czas pokaże.

Udostępnij

Post Author: Sławek

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Potwierdź, że nie jesteś automatem: