ALLIGATOR WINE Demons Of The Mind

Alligator Wine Demons Of The Mind recenzjaALLIGATOR WINE
Demons Of The Mind
2020

W cyfrowych czasach, gdy muzyka jest dostępna po jednym kliknięciu, jest jej cholernie dużo i nie sposób wszystkiego ogarnąć. Tym trudniej wyłowić coś wartościowego, wartego polecenia, dlatego trzeba wybierać i jeśli uda mi się przybliżyć Wam coś, co trafi w Wasz gust, to uznam, że misja spełniona. Może tak będzie z zespołem Alligator Wine? Nie znacie? Nie szkodzi, pora to zmienić. To niemiecki duet ze Schwarzwaldu, w którego instrumentarium próżno szukać gitary. Naprawdę. Jest perkusja i organy (plus inne klawisze), które „robią” za gitary. Panowie Rob Vittaca i Thomas Teufel właśnie wydali swój debiutancki album Demons Of The Mind. Album kapitalny od pierwszej do ostatniej minuty. Pamiętam, jak nagle trzy lata temu wszyscy się jarali grupą Greta Van Fleet, bo Josh Kiszka śpiewał jak młody Robert Plant. Też nie byli znani, i nagle – eureka! Czy tak będzie z Alligator Wine? Niekoniecznie, ale muzycznie chłopaki na to w pełni zasługują. Bardziej niż Greta.

Lubimy szufladkować, więc krótko podpowiem: to bardzo proste granie, ale to muzyka z duszą, zdecydowany powiew świeżości i energii w skostniałym świecie rocka, kierunek White Stripes, Queens Of The Stone Age, a z klasyków przede wszystkim (ale nie tylko) The Doors (przy okazji: fanom The Doors gorąco polecam Dead Ends i ich płytę Distant Shores, to jakby reinkarnacja tamtej formacji, zwłaszcza w warstwie instrumentalnej – Dead Ends brzmią, jakby zatrudnili Raya Manzarka, grającego dokładnie jak na debiucie w 1967 roku). Jest posmak rock’n’rolla i psychodelii lat 60., hard rocka lat 70., ale to wszystko podane w nowej, współczesnej formie. Na starcie wita nas Shotgun – utwór dynamiczny, przebojowy, dający mocnego kopa, i zarazem dobra wizytówka albumu. Można przy tym potańczyć, tylko że dyskoteki nie grają takich kawałków. A szkoda. Podobny charakter ma VoodooThe Flying Carousel – to piosenka wydana na singlu, więc z założenia chwytliwa i hitowa, z kapitalną partią na organach. Tutaj odwołania do disco są nawet w tekście („I have one foot in the disco, one foot in the grave”). Za to Mamãe (drugi singel) jest nijaki i zupełnie mi nie podchodzi. Mimo niewątpliwego uroku tych skocznych nagrań (do tych fajnych można też zaliczyć cover bluesowego klasyka Otisa Taylora Ten Milion Slaves) wydaje mi się jednak, że najlepiej Alligator Wine wypada w utworach spokojniejszych, klimatycznych, mrocznych. Lorane trwa 6 minut i to wciąż za mało, a to, co się dzieje pod koniec utworu, wymaga długiego rozwinięcia. Rozwalająca system solówka, podczas słuchania której trudno uwierzyć, że to nie gitara. Równie dobry i poruszający jest zamykający całość utwór Sweetheart On Fire. Monumentalny, podniosły, refleksyjny, pięknie zaśpiewany, czysto (bez zniekształceń, jak w Lorane), rosnący i budujący atmosferę aż do finału z biciem serca. Oj, chciałoby się więcej… Ale nie ma więcej, trzeba poczekać na kolejną płytę. Ta się Niemcom wyjątkowo udała. Świetny debiut, jeden z najlepszych w 2020 roku.

Udostępnij

Post Author: Sławek

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Potwierdź, że nie jesteś automatem: