TOOL
Fear Inoculum
2019
Do przesłuchania i tym bardziej skomentowania nowej płyty Tool zabierałem się jak przysłowiowy pies do jeża. Nigdy nie byłem fanem formacji i nie czekałem z utęsknieniem na kontynuację albumu 10 000 Days z 2006 roku. Jednak nie ukrywam, że 13 lat to stanowczo zbyt długo, nawet jak na tak leniwą kapelę jak Tool (wcześniej panowie tworzyli raz na 5 lat, czyli też nie za często). Ale wreszcie jest! Po wielokrotnych zapowiedziach latem 2019 roku album Fear Inoculum ujrzał światło dzienne i balonik oczekiwań wreszcie pękł. Chcąc nie chcąc przebiłem się jeszcze raz przez całą dyskografię Amerykanów, by móc właściwie docenić to, co chłopaki nam zaserwowali i odnieść do ich wcześniejszych dokonań. Chociaż nawet bez tego było jasne, że czego by nie nagrali, spora część ludzi kupi to w ciemno, a ich poprzednie krążki nie mają tu żadnego znaczenia. Po takim czasie akceptujesz wszystko…
Z pozycji nie fana powiem, że każda kolejna płyta Tool podobała mi się bardziej od poprzedniej. Grupa się rozwijała i doskonaliła, aczkolwiek wszędzie były momenty niepotrzebnych dłużyzn, rozwijania na siłę tematów, które dawno należało zakończyć. Apogeum tego zjawiska mieliśmy na wspomnianym 10 000 Days – dwa utwory po 11 minut, kilka innych po 7-8. Cenię długasy, ale tylko wtedy, gdy coś się w nich dzieje, a nie wałkują jeden motyw bez końca. Na Fear Inoculum jest jeszcze lepiej (gorzej?): niemal 80 minut muzyki i zaledwie 7 utworów (w wersji fizycznej, bo wersja cyfrowa zawiera jeszcze 3 dodatkowe nagrania (dlaczego???), ale to są całkowicie zbędne krótkie miniaturki, których w tej recenzji nie biorę pod uwagę). Czyli już na starcie wszystko jasne. Same wielowątkowe kolosy po 10, 11, 12, 13, nawet 16 minut, żadnych przerywników by odetchnąć. Sorry, jest jeden – odjechany instrumental Chocolate Chip Trip trwa 5 minut więc trudno go w ogóle zauważyć. Reszta na pierwszy rzut oka przytłacza. Na pierwszy rzut ucha też, bo otwierający zestaw utwór tytułowy ciągnie się bez końca i nudzi niemiłosiernie (ma niezły finał, tylko kto do niego dotrwa?). Nie jest łatwo zatrzymać uwagę słuchacza przez kilkanaście minut, trzeba mieć coś naprawdę ciekawego do przekazania. O dziwo właśnie to nijakie nagranie promowało wydawnictwo. Ale spokojnie, potem jest już tylko lepiej.
Pneuma wprawia w zachwyt, to nagranie doskonałe pod względem budowania emocji – świetnie skonstruowane, klimatyczne, z konkretną melodią, zmianami tempa, a partia środkowa i wprowadzenie ciężkich hardrockowych riffów Adama Jonesa to chyba najlepsze, co słyszałem w wykonaniu Tool. Jest na płycie jeszcze jedna perła, która w pewnych aspektach to wszystko przebija (na pewno w czasie trwania) – to wieńczący dzieło 16-minutowy potwór 7empest z głębokim basem i bardzo rozbudowaną częścią gitarową (chwilami Jones gra jakby puszczał serie z karabinu maszynowego). Tu też spokojne fragmenty kontrastują z wybuchowym finałem, który zadowoli każdego fana gitarowych szaleństw i metalowego łojenia. Dzieje się tu sporo i dzieje się dobrze. Te dwa nagrania bardzo podnoszą ocenę całości. Reszta już nie robi takiego wrażenia, ale ma genialne momenty, np. Invincible od 8 minuty to prawdziwy miód dla rockowych uszu, również Descending w części końcowej może się podobać. Nie podeszła mi tylko ballada Culling Voices, która rozkręca się zdecydowanie za długo.
Skoro jest tak dobrze, to dlaczego… nie jest? Napisałem na początku. Płyta jest przeciągnięta ponad miarę (tak jak moja recenzja…) i ponad wytrzymałość zwykłego słuchacza. 80 minut jednostajnego grania męczy nawet najbardziej wytrwałych. Również te najlepsze utwory zawierają niepotrzebne dłużyzny i niewiele by straciły będąc nieco krótsze. A wręcz by zyskały na wyrazistości. Może czasem warto zmienić samą konstrukcję nagrań? Bo ta na Fear Inoculum jest tak schematyczna (wiadomo, że jak komuś nie pasuje snujący się na początku wokal Maynarda, to przewija 6, 7 minut i tam już będzie samo mięsiste granie), że aż nie wypada po 13 latach pracy stać w tym samym miejscu co w 2006 roku. Ewolucja, panowie, ewolucja, nie zauważyliście mijającego czasu? Czy za 13 lat na kolejnej płycie znów zagracie identycznie jak dzisiaj? Dobrze, żarty na bok. Fear Inoculum to kawał kapitalnej muzyki. Nawet jeśli przekombinowanej i przydługiej, pozbawionej chwytliwych motywów, to jednak na wysokim poziomie wykonawczym. Kompozytorskim już niekoniecznie, bo całość razi wtórnością, ale chyba logiczne, że jak muzycy nie wypuszczają niczego nowego przez 13 lat, to są całkowicie wyprani z pomysłów i zaoferują powtórkę z rozrywki. Mimo wszystko wolę Fear Inoculum od 10 000 Days czy kultowego Lateralus, choć decydują drobne niuanse. Tam było bardziej różnorodnie, lepiej pod względem konstrukcji, ale było też więcej nagrań nijakich, nieciekawych, przynajmniej tak to odbieram na tę chwilę. Tutaj mamy typowy dla grupy złowieszczy klimat i mroczne brzmienie, materiał jest spójny (ten z CD, bez tych durnych przerywników). Ogólnie dobrze się tej płyty słucha, ale tylko, jeśli znasz i lubisz twórczość Kalifornijczyków. W przeciwnym wypadku usłyszysz wałkowany w nieskończoność jeden i ten sam utwór. Czy mogło być lepiej? Jak najbardziej, w końcu przez 13 lat to można kilka wielkopomnych dzieł stworzyć, a nie tylko 6 długich, podobnych do siebie kompozycji. Rozumiem opinie rozczarowanych, bo w sumie takie nagrania jak Pneuma czy 7empest powinny być otoczone krótszymi, bardziej zwartymi formami, powinny stanowić oś wydawnictwa, a nie tylko jego składową, ale ja wolę szukać pozytywów, a tych jest tu wystarczająco dużo. Akurat na 3 mocne lub 4 słabsze gwiazdki. Nie stosuję połówek, daję więc 4, a jak kogoś razi monotonia nagrań, polecam słuchanie poszczególnych utworów wyrywkowo. Wtedy smakują najlepiej.