Real Madryt w przedostatniej kolejce Primera División pokonał Villarreal 2-1 po golach Benzemy zapewniając sobie już po raz 34. tytuł mistrza Hiszpanii. Tytuł spodziewany, ale dzisiaj trzeba było postawić kropkę nad i. Królewscy nawet w przypadku porażki byliby mistrzami, bo Barcelona niespodziewanie uległa Osasunie 1-2, ale w drużynie Zidane’a nie ma kalkulacji. Remisu nie biorę w ciemno, powiedział trener, i jego Real wygrał po raz 10. z rzędu. Jest jedyną drużyną w Europie, która po wznowieniu rozgrywek wygrała wszystkie spotkania, i za to należy się piłkarzom i trenerowi wielki szacunek. Ja sam wielokrotnie narzekałem na styl (bo go nie ma), na leniwą i statyczną grę (bo taka jest), na małą ilość strzelanych bramek (bo wstydliwie mało), ale jakie to wszystko ma znaczenie wobec faktu, że ten Real nie przestaje wygrywać? Że nawet jeśli cierpi (a widzowie razem z nim), to strzela o jedną więcej od przeciwnika i na końcu zdobywa punkty i puchary. Owszem, wiele rzeczy trzeba poprawić, ale nie pora teraz o tym mówić. Jak też o tym, że przy tak słabej Barcelonie
obowiązkiem Los Blancos było wygranie tej ligi, co wielokrotnie podkreślałem. Bo jak nie teraz, to kiedy? Tak, było obowiązkiem, ale jednak to trzeba zrobić, samo nic się nie wygra. Real nie grał dobrze i w marcu wylądował w tabeli za Blaugraną, ale mężczyznę poznajesz po tym, jak kończy, a finisz Real miał fenomenalny. 10 meczów, 10 zwycięstw, 20 strzelonych bramek i tylko 4 stracone. Dziękuję, do widzenia. Pozamiatane. Zidane jest jaki jest, ale po koronawirusowej przerwie tchnął w tę ekipę niesamowitą energię, która niosła ją do kolejnych wygranych, podczas gdy kataloński rywal wciąż się potykał i jest teraz 7 punktów za Realem. A przed nami jeszcze jedna kolejka.
Duże brawa dla trenera, dla drużyny i wreszcie jakaś świetna wiadomość dla madridistas. Hala Madrid!