GREEN DAY
Father Of All Motherfuckers
2020
Kopara mi opadła po wysłuchaniu najnowszej płyty Green Day. Niestety, nie z zachwytu. Raczej ze zdziwienia i rozczarowania. Dwa razy sprawdzałem, czy to aby na pewno ten sam zespół, który dostarczył genialne rockowe albumy American Idiot i 21st Century Breakdown, lansując taki hit jak Boulevard Of Broken Dreams. No niby ten sam… Ktoś powie: chłopaki wrócili do korzeni, do punk rocka, ale w ich wieku i z ich pozycją, nagrodami i milionami na koncie udawanie punkowych buntowników jest co najmniej mało szczere. Jeszcze pal licho szczerość, żeby nowe utwory były chociaż dobre. Nie są. Są banalne, oparte na jednym patencie, który bardzo szybko nuży słuchacza. Wiem, że jest moda retro, ale wielu robi to znacznie lepiej. Lider i wokalista grupy Billie Joe Armstrong obiecywał album punkowy, bardzo surowy, z rockowym gitarami, „bez trapowych beatów, producentów ze Szwecji i bez kolaboracji”. Nie ma beatów, nie ma kolaboracji, jest za to sporo energii, ale to mimo wszystko taka ugrzeczniona wersja punk rocka (nie za wiele go tutaj) łamanego przez rock’n’roll przez garage rock i glam rock. I może coś tam jeszcze innego. Green Day dalej zjada własny ogon, a na dodatek robi sobie jaja ze słuchaczy.
Panowie po czterech latach przerwy dostarczyli raptem 26 minut muzyki. Nie, to nie pomyłka – tyle trwa 10 nowych nagrań Green Day. Kipią energią, uwodzą surową gitarą, lecz konia z rzędem temu, kto je rozróżni. Dla mnie to taneczny bełkot, wysłuchałem dwa razy i mam w głowie pustkę. Nie zostaje kompletnie nic. Może tylko Oh Yeah!, bo refren nawiązuje do klasyka Gary’ego Glittera Do You Wanna Touch Me (spopularyzowanego też na początku lat 80. przez Joan Jett), oraz utwór tytułowy, dlatego że jest pierwszy i jeszcze nie wiemy, czego się spodziewać. Drugi za nim Fire, Ready, Aim brzmi identycznie, a potem już się pogubiłem, o co tutaj chodzi. Chyba po prostu o dobrą zabawę, bo kawałki są mocno taneczne. Armstrong i spółka na pewno się dobrze bawili podczas nagrań, ja znacznie gorzej. Liczyłem na poważny album – dostałem wygłupy. Dobrze, że tylko 26 minut (choć pomysłu tu na 6, nie 26). Zleciało jak z bicza strzelił.
Teraz trochę bardziej na serio. Nie odwołuję niczego, co napisałem, ale na chwilę wyjmę kijek z tyłka i podejdę do tego całkiem na luzie. OK, nie będzie pamiętnych hitów (bo wszystko brzmi tak samo), nie jest to album, który wejdzie do kanonu punk rocka czy rock’n’rolla (nie wejdzie nawet do kanonu Green Day, bo musiałbym się długo cofać, by znaleźć u nich bardziej miałką pozycję, nawet powszechnie krytykowana trylogia ¡Uno!, ¡Dos!, ¡Tré! była o niebo ciekawsza), ale na imprezę jak znalazł. Nóżka tupie, czasem zaskoczy jakiś mocny riff, jak w Sugar Youth (by przypomnieć, że to jednak rockowa kapela, a nie jakaś Lady Gaga) i tyle. Może tak miało być? Nie wolno traktować tej płyty poważnie. Nic nie jest na serio – ani tytuł, ani teksty, nawet okładka w sposób prześmiewczy nawiązuje do American Idiot – ta sama ręka, ale obok wymiotujący tęczą jednorożec. What the f…? No więc życzę wszystkim dobrej zabawy. Ja podziękuję, poczekam na coś lepszego. Liczę, że chłopaki znajdą ciekawszy pomysł na siebie, bo są na drodze donikąd. Jak nie macie czasu i chcecie wyjąć co najlepsze – polecam utwór pierwszy Father Of All Motherfuckers i ostatni Graffitia. Pierwszy czadowy i reprezentatywny dla reszty, a ostatni taki w miarę normalny. Jeśli Green Day w ogóle kiedykolwiek był normalny…