WISHBONE ASH
Coat Of Arms
2020
Już 50 lat? Czy to możliwe? Tak, dokładnie tyle mija od debiutu płytowego (świetnego zresztą) zespołu Wishbone Ash, ikony brytyjskiego progrocka lat 70., który po kilku wspaniałych albumach (Wishbone Ash, Argus) i pamiętnych utworach (Persephone, Throw Down The Sword, Phoenix, Everybody Needs A Friend) popadł w totalną przeciętność i praktycznie zniknął z radaru. Oficjalnie nadał istniał i nagrywał, ale mało kogo to interesowało. Przebłysk geniuszu na moment rozjaśnił płytę Illuminations z 1996 roku (jeden utwór Tales Of The Wise – 10-minutowe cudeńko), ale cała reszta była do odstrzału. Nawet jeden z albumów nazwano Psychic Terrorism, co chyba doskonale odzwierciedlało odczucia fanów po wysłuchaniu tej kakofonii. Jednak w przypadku weteranów never say never – nie wolno tracić nadziei, bo nigdy nie wiadomo, kiedy wena powróci i nagle zaskoczą świetną muzyką. Dla Wishbone Ash ten czas nadszedł właśnie teraz, wraz z płytą Coat Of Arms, najlepszą od jej wczesnych klasyków. Być może lider grupy, wokalista i gitarzysta Andy Powell zatrudniając w 2018 roku Marka Abrahamsa odnalazł skład idealny? A warto dodać, że testował ponad 20 różnych konfiguracji. Czas pokaże. Najważniejsze, że grupa znów raduje uszy fanów muzyką zakorzenioną w latach 70., wykonaną z pasją, brzmiącą świeżo i nowocześnie. Nawet jeśli niektóre kompozycje nie porywają, na dobre wróciło BRZMIENIE! Charakterystyczne brzmienie oparte na duecie gitar elektrycznych, które Wishbone Ash na taką skalę stosowali jako pierwsi (potem „dwugitarowe” zespoły rozmnożyły się jak grzyby po deszczu, że wspomnę Thin Lizzy, Judas Priest czy Iron Maiden). I do dzisiaj są w tym mistrzami, czego dowodem omawiany album. Wydany po 6 latach milczenia – to najdłuższa przerwa nagraniowa w historii zespołu, ale warto było czekać, bo Coat Of Arms to krążek lepszy i ciekawszy od Blue Horizon z 2014 roku, który tylko „po znajomości” oceniłem wtedy na trzy gwiazdki.
Wystarczyło mi pół minuty pierwszego utworu We Stand As One by wiedzieć, że będzie dobrze. Ale nie sądziłem, że aż tak dobrze, bo zaraz po tym przebojowym początku (który zresztą pilotował wydawnictwo na singlu – i słusznie, bo to typowo radiowy kawałek, melodyjny, łatwo wpadający w ucho, z wciągającym riffem) wjeżdża świetny utwór tytułowy, gdzie po 4 minutach utrzymanej w średnim tempie melodii mamy trwający drugie tyle gitarowy finał (a Powell i Abrahams brzmią tak, jakby latami grali razem). I to właśnie bajeczne gitary robią ten utwór. Ba, „robią” cały album. Oczywiście najlepsze są kompozycje długie, rozbudowane, gdzie gitarzyści mogą się wyszaleć – obok 8-minutowego Coat Of Arms jest jeszcze równie długa, natchniona ballada It’s Only You I See, gdzie dialog dwóch gitar prowadzących jest jeszcze bardziej dopieszczony. Ale podobnie, choć na mniejszą skalę, jest też w innych, krótszych nagraniach. Tu najlepszym przykładem jest klasycznie rockowe Drive czy zalatujące bluesem Too Cool For AC. To chyba wszystkie najciekawsze momenty płyty. Reszta też raczej daje radę, może niczym szczególnym nie zachwyca, ale na pewno nie razi. Nie ma tu typowych wpadek, chociaż nie wiem, czy potrzebna była aż godzina muzyki. Bez dwóch, trzech słabszych momentów album nic by nie stracił, a wręcz przeciwnie.
Tak czy inaczej z radością ogłaszam wszem i wobec: Wishbone Ash is back! Ta zasłużona i nieco zapomniana grupa nagrała najlepszą od 40 lat płytę. I tak jak Santana miał swój Supernatural, album, którym z przytupem wrócił do pierwszej ligi rocka; tak Wishbone Ash ma Coat Of Arms. 50 lat po genialnym debiucie zespół udanie nawiązuje do tamtych czasów i tamtego klimatu. Nie bez kozery jeden z utworów nosi tytuł Déja-Vu. Lepiej tego zacnego jubileuszu nie dało się uczcić.