Kiedy jeszcze regularnie opisywałem każdy mecz Realu, poświęcałem sporo miejsca każdemu spotkaniu z Barceloną. To w końcu najważniejszy mecz świata, wielki klasyk światowego futbolu klubowego, spotkanie dwóch najlepszych drużyn świata. Z tą „najlepszością” ostatnio bywa różnie, obie ekipy zawodzą i regularnie tracą punkty, a więcej emocji i dobrego futbolu (również bramek) zapewniają spotkania Liverpoolu, City czy Borussii Dortmund. Może dlatego dzisiejszy Klasyk nie budził aż takiego zainteresowania jak w czasach, gdy Messi rywalizował z Cristiano Ronaldo? A może dlatego, że Real nie umie wygrać z Barceloną od 6 spotkań (2 remisy, 4 porażki)? Kompletnie sobie nie radzi w starciach z odwiecznym rywalem. Nawet teraz, gdy Blaugrana regularnie traci punkty w lidze hiszpańskiej, i tak to ona jest jej liderem. I dzisiaj pokazała dlaczego. Jest silna słabością rywali. Nawet gdy gra kiepsko, zdobywa punkty. Tak się właśnie stało na Camp Nou.
To Barcelona była zdecydowanym faworytem spotkania, ale to Real grał znacznie lepiej, stworzył więcej okazji, oddał dwa razy więcej strzałów. I tak nic nie wpadło. Madryt ma napastników jakich ma, nic na to nie poradzimy – w zasadzie ich nie ma, bo regularnie trafia tylko Benzema, ale ten jest bardziej rozgrywającym niż napastnikiem (a ten prawdziwy napastnik, lis pola karnego, kupiony za 60 mln € Luka Jović nie gra w ogóle, bo nie jest Francuzem i Zidane go nie lubi). Podopieczni Zizou rozegrali poprawny mecz, bardzo zwarty i uważny w obronie, ale bez strzelby trudno o skuteczne polowanie. Remis przed meczem brałbym w ciemno, a teraz jestem rozczarowany, bo można było pokusić się o więcej. Może uda się w Madrycie…. A nie, przecież w Madrycie Barcelona wygrywa regularnie od kilku lat, więc raczej to dzisiaj uciekła wielka szansa na wyprzedzenie Katalończyków. Oby nie bezpowrotnie…