LEE ABRAHAM
Comatose
2019
Trochę narzekałem na Colours, poprzedni album basisty Galahad Lee Abrahama – że zbyt lekki, za bardzo piosenkowy i w sumie taki nijaki, ale nawet tam znalazło się jedno muzyczne arcydzieło. Jednak to prawdziwe arcydzieło artysta stworzył teraz – pod tytułem Comatose wydał swój najbardziej ambitny projekt, klasyczny concept album o człowieku po wypadku samochodowym, który pogrążony w śpiączce wspomina najważniejsze momenty życia. Treść treścią, mnie zawsze bardziej interesuje sama muzyka, a ta jest doskonała pod każdym względem. Bez jednego słabego fragmentu, chociaż większość nagrań to krótkie, 4- i 5-minutowe piosenki. Ale jakże inne piosenki od tych sprzed dwóch lat. Oficjalnie są to części jednej, 47-minutowej suity, wszystko ładnie połączone i zazębiające się nie tylko tematycznie, lecz także muzycznie.
Zaczyna się od przepięknej kompozycji Numb, Pt. 1 – to najdłuższe nagranie (ponad 11 minut) ze wspaniałym długim wstępem (coś jak w Shine On You Crazy Diamond Floydów), uwodzące delikatną i czarującą melodią, której główny motyw powraca jeszcze w części drugiej (Numb, Pt. 2) oraz zamykającym całość utworze Awaken?. Realisation, chyba najładniejsze nagranie w zestawie, porywa absolutnie fantastyczną solówką gitarową. Zdominowany przez elektronikę Twisted Metal nie ma nic wspólnego z metalem – to zwykła spokojna piosenka, podobnie jak pełna chóralnych partii gospelowa Ascend The Sky czy folkowa The Sun. To taka chwila normalności na Comatose, która szykuje słuchacza na wielki finał. Najpierw wspomniany już Numb, Pt. 2, przypominający spokojny motyw z części pierwszej, który jednak w pewnym momencie ustępuje miejsca agresywnym riffom i końcówce w stylu iście metalowym. Druga część nagrania to najmocniejsza rzecz w solowej dyskografii Abrahama, a gitarowe dialogi na tle klawiszowego tła – palce lizać. Progmetalowe rozwiązania i ciężkie riffy otrzymujemy też w kolejnym utworze No Going Back, co w połączeniu z piosenkowym refrenem wypada nadzwyczaj oryginalnie. A najlepsze dopiero przed nami – epicki Awaken? to godny finał tego przemyślanego i pięknego albumu. Czy bohater jednak się obudził? Tego nie zdradzę. Musicie sami posłuchać.
„Po wydaniu piosenkowego Colours chciałem na nowym albumie spróbować czegoś innego niż tylko po prostu powtórzyć poprzednią pracę. Mam nadzieję, że mi się to udało, a moi słuchacze ucieszą się z tej trwającej ponad trzy kwadranse jazdy”. Nie ma innej opcji. Fantastyczne, pełne zmian tempa, symfonicznego rozmachu i atrrockowej elegancji, klasyczne granie ze znakiem jakości, gdzie intrygujące konstrukcje utworów i ich niebanalne melodie tworzą wspaniałą całość. Warto dodać, że sam Abraham zagrał na gitarach, syntezatorach oraz na basie, natomiast wszystkie partie wokalne wykonał Marc Atkinson z Riversea. To miła odmiana w stosunku do poprzednich płyt, gdzie zapraszano wielu wokalistów. Ten zabieg sprawił, że materiał jest spójny i przyjemniejszy w odbiorze. To jak dotąd najlepsza płyta Lee Abrahama.