BJORN RIIS A Storm Is Coming

Bjorn Riis Storm Is Coming recenzjaBJORN RIIS
A Storm Is Coming
2019

A Storm Is Coming to kolejny typowo jesienny album wydany nie wiedzieć czemu w maju. Znów trochę odczekałem z recenzją, podobnie jak przy White Rainbow grupy Mostly Autumn, ale wspomnieć muszę, bo to przepiękna płyta i nie wolno jej przegapić. Fani norweskiego zespołu Airbag wiedzą doskonale, o co chodzi, bo tam Bjørn Riis jest głównym kompozytorem, a jego solowe krążki co najmniej dorównują muzyce zespołu. Reszta może nie kojarzyć nazwiska, pora więc to nadrobić. Pisanie o pastelowych, delikatnie sunących kompozycjach Bjørna jest trudne, bo co napisać nowego, skoro kolejne wydawnictwa są niemal identyczne (i też za bardzo nie odbiegają od dokonań macierzystej formacji)? Gość zjada własny ogon? Poniekąd tak, ale robi to tak pięknie, że nie sposób go nie kochać.

Co z tego, że to wszystko już było, skoro niemal każdy z 6 utworów to artrockowe arcydzieło? Szczerze mówiąc najmniej zachwyca mnie pilotujący album Icarus, ale nie umiem powiedzieć dlaczego. Może dlatego, że to najbardziej dynamiczne (jak na Riisa) nagranie w zestawie, trochę niepasujące do reszty, o dość przeciętnej melodii. Ale cała reszta już urzeka, choć nieprzyzwyczajonych może znużyć. Na starcie kolos When Rain Falls, który najpierw dwie minuty się rozkręca (przy odgłosach tytułowego deszczu – dzisiaj jak znalazł), by zaatakować i zadziwić słuchacza masywnym, ciężkim riffem, ale to tylko taka zmyłka, bo od 4. minuty wszystko wraca do riisowskiej normy i jest już delikatnie, wręcz sennie. Floydowski klimat, czarujące partie gitarowe, rozmarzony, emocjonalny wokal autora. Tak będzie do samego końca. Od pierwszego taktu zakochałem się w balladzie You And Me, pozornie zwiewnej, gdzie jednak przesterowana partia gitary stale narasta i efektownie buduje napięcie. Z kolei w innej balladzie This House jest spokojniej i tutaj głównym atutem jest gitara mistrza. Magnum opus płyty stanowi 14-minutowa epicka kompozycja Stormwatch, kolejna porcja wyrafinowanego rocka mistrzowsko operującego smutkiem i nostalgią z urzekającymi wokalizami Mimmi Tamby i zaskakującymi zwrotami akcji (jak choćby hardrockowa wstawka w połowie utworu). Cudeńko. Prawdziwa kwintesencja stylu Riisa.

Norweski romantyk znów to zrobił. Nagrał kolejny taki sam krążek pełen przepełnionych melancholią piosenek w klimatach Pink Floyd i Porcupine Tree, których słucha się z wielką przyjemnością. Może album nie tak dobry jak debiutancki Lullabies In A Car Crash, a może lepszy? Kto wie… Ja nadal nie mam dość takiego grania, nawet jeśli ktoś tu się powtarza. Jeśli robi to w taki sposób – niech się powtarza jak najczęściej.

Udostępnij

Post Author: Sławek

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Potwierdź, że nie jesteś automatem: