RPWL
Tales From Outer Space
2019
Po genialnym koncercie Nicka Masona i jego zespołu Saucerful Of Secrets grającego stare utwory Pink Floyd przypomniałem sobie o grupie RPWL i jej nowej płycie, której jeszcze nie miałem przyjemności skomentować. Okazja dobra, bo przecież Niemcy wypłynęli na fali nostalgii za Pink Floyd właśnie, a niedawno nawet sprzedawali ściśle limitowany album RPWL Plays Pink Floyd z repertuarem bliskim temu, co kilka dni temu słyszałem na Torwarze. To dobry moment, by sięgnąć po ich najnowszy krążek Tales From Outer Space, gdzie w jednym z utworów na basie zagrał sam Guy Pratt, koncertowy muzyk Pink Floyd (a prywatnie mąż córki Richarda Wrighta Gali), który obok mistrza ceremonii był główną postacią zespołu Nicka Masona na wspomnianym warszawskim koncercie. To pierwszy album z premierowym materiałem RPWL od wydanej 5 lat temu płyty Wanted. Płyty, która wcale nie dała jednoznacznej odpowiedzi na pytanie, dokąd panowie zmierzają, czy wciąż mają coś ciekawego do zaproponowania i czy nie będą dalej zjadać własnego ogona, czego oznaki słyszeliśmy wcześniej. Tales From Outer Space miał pokazać, czy tym razem udało się tchnąć odrobinę świeżości w pachnącą Floydami muzykę i uniknąć powielania schematów.
Udało się. Duch Pink Floyd oczywiście jest nadal obecny (co chyba nikogo nie może dziwić, taki styl tej grupy) – Jürgen „Yogi” Lang śpiewa bardziej gilmourowato niż sam Gilmour (słychać to zwłaszcza w pogodnej i trochę bezbarwnej piosence What I Really Need), a solowe partie gitary Karlheinza „Kalle” Wallnera czarują i zapadają w pamięć jak te lidera brytyjskich klasyków. Nowa muzyka Niemców stanowi kwintesencję całego dorobku grupy, z wyraźnymi ukłonami w stronę świetnego debiutu God Has Failed z 2000 roku. Siłą siedmiu opowieści zbudowanych wokół spotkań z obcą cywilizacją są świetne, łatwo przyswajalne melodie, zwłaszcza w trzech rozbudowanych, 8- i 10-minutowych kompozycjach. Zespół postawił na piosenkowy prog rock, zamiast na charakterystyczne dla tego gatunku łamańce melodyczne, i zdecydowanie na tym wygrał. Otwierający płytę A New World od razu ustawia poprzeczkę bardzo wysoko. Masywny riff, mocny rytm, dostojne brzmienie, a do tego chwytliwy refren – co zrozumiałe, wszak ten utwór promował krążek, szczególnie polecam kapitalny teledysk obrazujący lądowanie obcych na Ziemi. Gdy jednak przybysze poznali prawdziwą naturę człowieka, ile zła i cierpienia potrafi wyrządzić, zszokowani (mina kobiety – bezcenna) natychmiast opuścili naszą planetę. Drugi gigant Light Of The World to rozleniwiony, iście epicki kawałek z dominującą gitarą Wallnera, której wtóruje ciepły, łagodny, szlachetny wręcz wokal Langa. Z kolei przepiękny Give Birth To The Sun w rozbudowanej części instrumentalnej ozdabiają klawisze Markusa Jehle i wysmakowane, podane z dużym wyczuciem partie perkusyjne Marca Turiaux. Album efektownie kończy urocza, oparta na fortepianowej melodii ballada Far Away From Home – krótka, ale bardzo wymowna i elegancka. Piękne zakończenie pięknej płyty. Jednej z najlepszych w dorobku RPWL.
Myślę, że właśnie takiego albumu potrzebował ten zespół. Takiego albumu ja od nich oczekiwałem. Nie nowatorstwa, bo w art rocku o to trudno. Każdy ma swój styl i trzeba to szanować. Okazuje się, że wystarczyło napisać ładne piosenki, ubrać je w niebanalne melodie, odpowiednio rozłożyć akcenty, a w dłuższych nagraniach unikać nadmiaru popisów technicznych. Proste, prawda? Tylko trzeba umieć to zrobić. Albumem Tales From Outer Space RPWL może i nie zdobędzie nowych fanów, ale tych starych na pewno w pełni ukontentuje.