RIVAL SONS Feral Roots

Rival Sons Feral Roots recenzjaRIVAL SONS
Feral Roots
2019

Moda na retro rock kwitnie. Hasło jak hasło, ale chyba wszyscy wiedzą, o co chodzi – gdy nie ma się zbyt wiele ciekawego do zaproponowania, trzeba sięgać do sprawdzonych klimatów. Nostalgia za wielkimi klasykami hard rocka, z Led Zeppelin na czele, zaowocowała powstaniem wielu zespołów oferujących oparte na bluesie hardrockowe granie w stylu przełomu lat 60. i 70. Teraz furorę robi Greta Van Fleet, głównie za sprawą wokalisty, który brzmi jak młody Robert Plant, ale z tych wszystkich grup na stałe w ścisłej czołówce uplasował się kalifornijski Rival Sons, zwłaszcza po świetnej płycie Great Western Valkyrie sprzed 5 lat. Panowie są bardziej twórczy (nie kopiują starych mistrzów – inspirują się nimi), ostatnio mocno dojrzeli, wypracowali własny styl, a charyzmatyczny Jay Buchanan śpiewa równie dobrze co Josh Kiszka (powiem nawet, że dużo lepiej, a bardziej niż z Plantem kojarzy mi się z niezapomnianym Paulem Rodgersem z najlepszych lat Free). Najnowszy krążek formacji tylko ugruntuje jej pozycję.

Trochę się obawiałem tej płyty. Panowie podpisali kontrakt z gigantem (Warner), a to zwykle oznacza pójście na kompromisy, bo wytwórnia musi mieć hity. Na szczęście Rival Sons dalej gra swoje – jest brudno i stonerowo, ale brzmienie soczyste i selektywne, a tzw. przeboje nie wychodzą poza granice rockowej akceptacji. Na singlach wydano aż cztery utwory i wprawdzie żaden nie stał się wielkim hitem, ale to wcale nie szkodzi. Ten pierwszy, oparty na charakterystycznym riffie Do Your Worst, jest zaskakująco prosty i szybko zaraża chwytliwym refrenem. Back In The Woods już nie jest tak radosny, to znacznie cięższy kaliber, miażdży bonhamowską perkusją i agresywnymi partiami gitary, z kolei tytułowy Feral Roots to jedna z najlepszych ballad rockowych, jakie udało mi się w ostatnich latach usłyszeć, z klimatycznym wstępem, wciągającą melodią i pełnym pasji wokalem Buchanana. Ale zostawmy single, bo oto nadchodzi Too Bad – kompozycja numer jeden w zestawie i jedna z najciekawszych w całej dyskografii Rival Sons. Kwintesencja stylu kwartetu z Long Beach. Gęsta struktura, ciężki sabbathowski riff, genialne bębny Mike’a Miley’a, przeszywający śpiew Jaya – wszystko tu zafunkcjonowało idealnie. Potem jest kilka mniej udanych nagrań i jeden quasi-popowy koszmarek (to niestety ten ukłon w stronę wielkiej wytwórni), ale finał znów imponuje, chociaż w stylu dość zaskakującym. Shooting Stars ze stadionowym refrenem zaśpiewany z gospelowskim chórkiem w tle jest bliski kiczu, ale ma w sobie to coś, co nie pozwala spokojnie usiedzieć i na pewno stanie się koncertowym klasykiem. To piosenka odległa od rockowej reszty, jednak stanowi godnie zwieńczenie kolejnej solidnej płyty Kalifornijczyków. Moim zdaniem nawet nieco lepszej od Hollow Bones z 2016 roku.

Mimo oczywistych inspiracji w muzyce Rival Sons jest nadal mnóstwo świeżości i szczerości, to też decyduje o sile nowego wydawnictwa. Panowie serwując mocne gitarowe granie zakorzenione w rocku i bluesie po raz kolejny udowodnili, że można na nich liczyć, że wciąż należą do ścisłej rockowej czołówki. I niech tak pozostanie.

Udostępnij

Post Author: Sławek

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Potwierdź, że nie jesteś automatem: