CRIPPLED BLACK PHOENIX
Great Escape
2018
Crippled Black Phoenix – brytyjska grupa muzyczna, założona w 2004 roku, wykonująca rock alternatywny, tyle wyczytamy w Wikipedii. Trochę mało jak na tak intrygującą formację skupioną wokół multiinstrumentalisty Justina Greavesa, gitarzysty, kompozytora i pomysłodawcy projektu. 4 lata temu pisałem, że zawsze pociągały mnie ich postrockowe klimaty z licznymi nawiązaniami do Pink Floyd, ale na dłuższą metę takie granie prowadzi donikąd. Dlatego po albumie White Light Generator liczyłem na jakąś zmianę, na powiew świeżego powietrza w ich smętnej muzyce. Taki powiew nastąpił w 2016 roku na płycie Bronze, gdzie dłużyzny zastąpili ciężkimi riffami żeglując w stronę stoner rocka, mieszając hipnotyzujący rytm z pulsującą żywiołowością, jakiej wcześniej próżno było szukać. Na nowym krążku jest inaczej. W międzyczasie zespół był bliski rozpadu, lider zmagał się z depresją, a te zmagania otworzyły drzwi tematyce związanej ze stanem ludzkiego umysłu. Tego typu refleksje nie sprzyjają ostremu graniu. Great Escape to wielka ucieczka od problemów w spokojne klimaty, bliższe klasycznym płytom Brytyjczyków, pełne szeptanych wokali i sennych instrumentalnych pasaży. To najbardziej depresyjna płyta grupy i bardzo osobiste wyznanie jej lidera.
To nie umniejsza wartości albumu. Odwrotnie niż w życiu – w sztuce depresja potrafi być piękna. I tu jest piękna, panowie świetnie odnajdują się między psychodelią wczesnych Floydów a mroczną atmosferą prog rocka lat 70., ale wróciliśmy do problemu opisanego wcześniej – monotonii. 73 minuty ponurej muzyki, bez względu na to jak pięknej, muszą znużyć słuchacza, nawet jeśli wszystko jest spójne i bardzo przestrzenne. Nawet te nagrania pozornie dynamiczne, jak Las Diabolicas z przesterowanym wokalem, pełne rytmu Bebulas czy pachnący Depeche Mode Madman (namiastka hitu, bo Great Escape jest też ucieczką od przebojowości) nie niosą ze sobą rockowego ciężaru. To tym bardziej dziwi wobec faktu, że Justin Greaves to były perkusista m.in. Electric Wizard czy Iron Monkey, więc łojenie ma we krwi. To tylko dowodzi, jak wielka była jego depresja. Jako ciekawostkę dodam, że najostrzejszy (przynajmniej w drugiej części) utwór w zestawie nosi tytuł Slow Motion Breakdown. A najładniejszy to zdecydowanie Rain Black, Reign Heavy, z klimatyczną trąbką i ciepłym śpiewem pani Belindy Kordic (która ładnie dopełnia partie Daniela Änghede).
Wielkość Great Escape tworzą jednak oniryczne, pełne delikatności dłuższe, wielowarstwowe utwory, w których muzycy mogą się nieco wyszaleć, niosące ze sobą nie tylko pasującą do pogody za oknem melancholię, ale przede wszystkim sporo emocji. To You I Give nieco mnie zmęczył, bo nudzi jednym riffem przez 8 minut i dopiero pod koniec się rozkręca. Za to Times, They Are A’Raging (nie ma nic wspólnego z Dylanem) to już typowe dla CPB cudeńko. Ładna melodia, senny wokal Daniela, crimsonowe tło, umiejętne budowanie atmosfery, stopniowanie napięcia, w połowie całkowita zmiana – dynamiczna partia z klawiszowym finałem, i 12 minut mija jak z bicza strzelił. Dla mnie jedno z najlepszych nagrań w dyskografii grupy. I wreszcie podniosła dwuczęściowa suita tytułowa. O ile pierwsze 7 minut trochę się wlecze, to już Great Escape Part II od pierwszych taktów ucieszy każdego fana dawnych Floydów. Pamiętacie suitę Echoes (notabene CPB niedawno coverowali ten utwór na jednej z EP-ek)? Tutaj mamy powtórkę z rozrywki. Tak, to już było, ale Crippled Black Phoenix nigdy nie byli zbyt nowatorscy i uczynili z tego zaletę. Taki mają styl, taka jest ich tożsamość. Dwa lata temu ją rozwinęli, wzbogacili o nowe elementy, lecz znajdą się tacy, którym ta wolta nie przypadła do gustu. Tutaj więc poczują się jak w domu. Ostatnie 13 minut to najpiękniejszy fragment i kapitalne zwieńczenie albumu. Udanego albumu. Na jesień jak znalazł. I niech Was nie zwiedzie ponura okładka. W środku jest znacznie bardziej kolorowo.