DEAD CAN DANCE
Dionysus
2018
Brytyjsko-australijski duet Dead Can Dance nie rozpieszcza swoich fanów. Jego poprzedni album Anastasis ukazał się w 2012 roku, ale to i tak nic wobec faktu, że wcześniejsza przerwa trwała… całe 16 lat. Może dlatego każda płyta Brendana Perry’ego i Lisy Gerrard to wielkie wydarzenie. Może dlatego większość recenzji jest pisana z pozycji na klęczkach? A może po prostu nietuzinkowa muzyka tej kultowej już formacji tak bardzo oczarowuje słuchaczy? Każdy ma własną opinię. Sam uwielbiam jej dokonania z końca lat 80., z Within The Realm Of A Dying Sun na czele, oraz wspomniany kapitalny krążek sprzed 6 lat, lecz przy okazji nowego wydawnictwa Dionysus stanowczo z tych klęczek wstanę. Dawny klimat nagrań oczywiście pozostał, ale magia gdzieś uleciała, a intrygujących, dobrze napisanych kompozycji nie zastąpi starannie przygotowana historia, którą łatwiej budować wokół muzyki bez słów (ilustracja obrzędów ku czci Dionizosa, greckiego boga wina, dzikiej natury i płodności, ma być celebracją rodzaju ludzkiego, który żyje w zgodzie z naturą, i tak dalej, i tak dalej).
O Anastasis pisałem, że to kwintesencja stylu grupy, płyta piękna i majestatyczna, stonowana i intymna, pełna wzniosłych, ale zarazem bardzo przystępnych jak na DCD piosenek, sprawiedliwie rozdzielonych między Brendana i Lisę. Na Dionysus jest zupełnie inaczej. Entuzjaści napiszą, że to najbardziej spójny album grupy o zwartej strukturze, której absolutnie wszystko jest podporządkowane. Może i tak, ale przez to również najbardziej nudny. Zaledwie dwa długie nagrania (niczym na wczesnych płytach Oldfielda czy Tangerine Dream), prawdziwe dwuaktowe oratorium, które wprawdzie podzielono na 7 podczęści, jednak trudno je rozróżnić. Zamiast piosenek muzyka głównie instrumentalna, pełna orientalizmów oraz odniesień do muzyki bałkańskiej i afrykańskiej, z chórami i wokalizami (jedynie w drugim akcie trochę śpiewa Brendan, natomiast Lisy nie ma w ogóle, co w moich oczach mocno obniża ocenę całości), brzmiąca wspaniale i przestrzennie, ale co z tego? Nie pomogła zgromadzona przez Brendana w dwa lata (tyle trwały prace nad krążkiem) kolekcja unikatowych instrumentów ludowych ani inspiracje z najróżniejszych zakątków świata. Brak tu tego, co mnie zawsze przyciągało do Dead Can Dance. Brak Lisy, jej mistycyzmu i smutku. Brak kompozycji, które zwalały z nóg (nastawcie Persephone, The Host Of Seraphim czy choćby Kiko z ostatniej płyty) i pozostawiały w zadumie. Instrumentalną ascezę (która zawsze uwypuklała partie wokalne) zastąpiły bogate aranżacje (dominują perkusjonalia, cymbały, flety, piszczałki) i skoczne jak na DCD melodie, na czele z żywiołowym i zmysłowym Dance Of The Bacchantes (bachantki to półboskie towarzyszki i wychowawczynie Dionizosa, później tańczące w ekstatycznym upojeniu uczestniczki orgiastycznych obchodów ku jego czci).
Nie chcę przez to wszystko napisać, że to zła płyta. Jest inna niż dotychczasowe dokonania duetu Gerrard & Perry, barwna i egzotyczna, chwilami też dostojna, do tego pięknie wydana, kusi okładką i świetnymi zdjęciami wewnątrz. Fanów zapewne zachwyci, dostają bowiem coś odmiennego od klasycznych dokonań (nie nowego, bo podobnie było na Aion czy Spiritchaser) i trudno muzyków za to ganić. Ja po prostu tęsknię za Lisą, za jej cudownym śpiewem w wymyślonych językach (nie wokalizami), za utworami, przy których przechodzą mnie ciarki, a nie ochota na taniec. Dionysus bardziej przypomina solowe dokonanie Brendana, niż dzieło Dead Can Dance. Muszę jednak przyznać, że z każdym przesłuchaniem album zyskuje i teraz moje rozczarowanie nie jest już tak wielkie, jak na początku. Ale wciąż jest. Wiem, że stać ich na więcej, na znacznie lepszą muzykę. I takiej oczekuję na następnym krążku.