HEREDITARY
Dziedzictwo
2018, USA
horror, dramat
reż. Ari Aster
Horror to pojęcie bardzo szerokie. Jego głównym zadaniem jest wystraszyć widza, ale w dzisiejszych czasach to zadanie wręcz niewykonalne. Wszystko już było, wszystko widzieliśmy i nic nie robi wielkiego wrażenia. Można straszyć w stylu Piły, Teksańskiej masakry… i innych krwawych jatek, gdzie fabuła stanowi tło dla eksponowania przemocy. Można też bardziej subtelnie, w stylu Egzorcysty, Dziecka Rosemary czy Lśnienia poprzez klimatyczną historię, stopniowo budowane napięcie i uruchomienie wyobraźni widza. Taką właśnie drogę wybrał w swoim pełnometrażowym debiucie młody nowojorczyk Ari Aster. Jego Dziedzictwo rozwija się powoli i wystawia cierpliwość oglądających na długą próbę, ale rekompensuje to obezwładniającą atmosferą i niepokojącą ekspozycją fatum wiszącego nad bohaterami.
Rodzinę Grahamów poznajemy przy okazji śmierci niezbyt lubianej, ekscentrycznej, zafascynowanej spirytyzmem i przez to wyalienowanej seniorki rodu. Po pogrzebie Ellen domownicy odczuwają pewną ulgę, a życie wydaje się szybko wracać do normy – Steve (Gabriel Byrne) pracuje w szpitalu, Annie (Toni Collette) wraca do tworzenia artystycznych miniaturek z życia rodzinnego i domków dla lalek, a dwójka dzieci odkrywa uroki dorastania. Ale to tylko pozory, bo zło czai się i tylko czeka, by uruchomić ciążącą nad Grahamami klątwę. Seria niefortunnych zdarzeń ma kulminację w prawdziwej tragedii – w wypadku zginie najmłodsza córka, 13-letnia Charlie, a uporządkowane życie rodziny legnie w gruzach. Spirala obłędu dopiero się rozkręci, a niepotrafiąca uporać się z traumą, pełna pretensji do najbliższych matka odkryje straszną tajemnicę. Mroczne dziedzictwo Ellen zbiera żniwo i nikogo nie oszczędzi.
Starałem się jak najmniej zdradzić, by nie psuć frajdy z seansu. Dziedzictwo to horror z elementami dramatu psychologicznego, film dla koneserów, wymagający uruchomienia szarych komórek i zarazem bardzo trudny do oceny. Kilka jego składowych stoi na absolutnie najwyższym poziomie. Trzymający w napięciu klimat, budowany powoli lecz bardzo konsekwentnie, ciekawa fabuła, zwroty akcji godne mistrza suspensu, świetnie napisane postacie, znakomita realizacja i dbałość o szczegóły, wreszcie porywające zdjęcia autorstwa Polaka, Pawła Pogorzelskiego. Genialna Toni Collette daje prawdziwy popis aktorstwa, jej neurotyczna Annie to rola wręcz oscarowa, gdyby tylko szanowna Akademia przychylniej patrzyła na ten gatunek filmowy. Widać to zwłaszcza na tle zimnej i płaskiej gry Gabriela Byrne’a (zresztą reszta obsady też się nie umywa – ona jedna „robi” ten film).
W sumie więc na pewno trzeba odnotować wyjątkowo udany i bardzo ambitny debiut młodego reżysera. Ari Aster straszy w sposób wyrafinowany, przeraża drobiazgami, posępnym nastrojem, stale obecną aurą niepokoju, sugestywnie rysuje obraz żałoby po stracie dziecka, zniewala poczuciem bezradności wobec kolejnych nieszczęść. Ale ale… Żeby nie było zbyt wspaniale, jest i łyżka dziegciu. A raczej wielka chochla. W finale produkcji nowojorczyk całkowicie przeszarżował. Groteskowa końcówka, nielogiczna, nieprzemyślana, niestraszna, wręcz tandetna niczym w tanich produkcjach rodem z Hollywood, przysłania wiele zalet tego intrygującego przecież filmu i znacząco obniża jego ostateczną ocenę. Zostawia widza z uczuciem sporego niedosytu, chociaż mimo wszystko i tak jest nieźle. Jednak mogło być bardzo dobrze, a wręcz wybitnie.