MUSTASCH Silent Killer

Mustasch Silent Killer recenzjaMUSTASCH
Silent Killer
2018

Mustasch, nazwa raczej obca w kraju nad Wisłą, to jeden z bardziej zasłużonych szwedzkich zespołów heavymetalowych. Znany w Szwecji i głównie tam. Powstał 20 lat temu w Gothenburgu (miasto znane pod angielską nazwą Göteborg, ale od 2009 roku obowiązuje oficjalnie nazwa oryginalna) i choćby z powodu tego jubileuszu warto o nim wspomnieć. Świetną okazją jest najnowszy krążek formacji zatytułowany Silent Killer. Panowie łoją aż miło. Muzykę kwartetu charakteryzują ostre riffy, równo pracująca sekcja, rasowy wokal i dobre melodie – czego chcieć więcej? Może tylko docenienia ze strony publiki, bo przecież zespół nie jest szeroko znany. Spytajcie kogoś w Polsce o Mustasch. Nikt nie zna? Nie szkodzi, to nie przeszkadza tym wtajemniczonym delektować się płytami Szwedów, z których każda zawiera solidną porcję melodyjnego metalu i nagrania z dużym potencjałem na rockowe hity. Fakt, iż się potem nimi nie stają, wygląda tylko na drobne niedopatrzenie.

Cichy Zabójca atakuje znienacka, ale bardzo skutecznie. Ze złotego pistoletu wali prosto między oczy i nie zostawia jeńców. Przez pół godziny (tak, tak, album trwa zaledwie 32 minuty) nie daje ani chwili wytchnienia. Poza krótkim wstępem każdy z 9 utworów to potężna bomba energetyczna, często przypominająca nagrania tych największych klasyków, z Judas Priest na czele (zresztą styl wokalu Ralfa Gyllenhammara nieco przypomina Roba Halforda właśnie). Po pierwszym przesłuchaniu miałem mętlik w głowie, ale każda kolejna próba wyłaniała jakąś perełkę. A to rozpędzony gitarową galopadą singlowy numer Winners, który wystrzela niczym pocisk (dosłownie, wsłuchajcie się w początek), a to bardziej melodyjny The Answer, a to zniewalająca gitara i zostające we łbie „it’s a fucking barrage” w moim ulubionym Barrage (po naszemu to oznacza Ogień zaporowy – wszystko tu kręci się wokół broni i strzelania), czy godnie wieńczący dzieło Burn z ostrym jak brzytwa riffem. Drobne zwolnienie mamy w kapitalnym Fire, w którym gościnnie występuje Hank van Helvete, były wokalista norweskiego Turbonegro. Zwolnienie oznacza tylko inną rytmikę, bardziej sabbathową, bo emocje i ciężar pozostają takie same. Podobnie brzmi utwór tytułowy, który w końcówce zabija genialną partią gitarową.

Zabity już kilka razy jednak wciąż nastawiam ten album od nowa. Taka jest jego siła. Niby nic wyjątkowego, ot po prostu klasyczne łojenie na jedną nutę, ale ile tu energii i ile radochy przy słuchaniu! Nie znacie Mustasch? Szybko nadgońcie to drobne niedopatrzenie.

Udostępnij

Post Author: Sławek

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Potwierdź, że nie jesteś automatem: