ARENA
Double Vision
2018
Dużo ciepłych słów napisałem o wydanej w 2015 roku płycie The Unquiet Sky zespołu Arena założonego 20 lat wcześniej przez Clive’a Nolana, klawiszowca Pendragon i Shadowland, oraz Micka Pointera, perkusistę Marillion. Brytyjscy klasycy progresywnego rocka mieli poważne załamanie formy, lecz odświeżenie formuły i zatrudnienie nowego wokalisty Paula Manziego dodało muzykom energii i tym albumem zdecydowanie powrócili na tron. O tym, czy się tam utrzymają, miał zadecydować kolejny krążek. Wydany w maju Double Vision nie daje jednoznacznej odpowiedzi. Powiedziałbym, że raczej nie przekonuje, chociaż pozornie stwarza wrażenie, że wszystko jest jak należy. Tytuł płyty nieprzypadkowo nawiązuje do utworu z płyty The Visitor z 1998 roku – to właśnie z okazji 20-lecia wydania tamtego ważnego w dyskografii grupy albumu przygotowano trasę koncertową Double Vision Tour, na której główną rolę pełnią utwory sprzed 20 lat. Tak było na majowych występach w Poznaniu i Warszawie, gdzie można było usłyszeć tylko dwie nowe kompozycje. Można więc powiedzieć, że album Double Vision to niejako dodatek do trasy, wydany bez wielkich zapowiedzi i szumu medialnego, a w tekstach nawiązujący do tematów i postaci z The Visitor. Niemniej stał się faktem i można go oceniać jako pełnoprawne wydawnictwo.
Zespół odszedł od formy albumu koncepcyjnego, ale zachował pozostałe charakterystyczne elementy swojej muzyki oferując przestrzenne, oparte na progmetalowych riffach utwory, a nawet, niczym za dawnych lat, 23-minutową suitę The Legend Of Elijah Shade. Problem w tym, że ta kompozycja mająca stanowić magnum opus albumu, nie dorasta do klasycznych pozycji grupy. Pierwsze litery podtytułów siedmiu kolejnych części opowieści o tajemniczym przybyszu układają się w słowo Visitor, a każda z nich ma nieco inny charakter. Nie do końca to do siebie pasuje, brak tu wiodącego tematu, nagranie jest wyprane z emocji, a zbyt częste zmiany wątków i melodii nie dają szans na szaleństwa poszczególnych muzyków. Gdy pod koniec John Mitchell wreszcie rozkręca partię gitarową, nagranie zostaje wyciszone. Szkoda. Lepiej wypadają trzy krótsze, bardziej zwarte utwory. Otwierający zestaw, oparty na ciężkim riffie Zhivago Wolf z najbardziej przebojowym refrenem, nieco lżejszy (poza mocarnym finałem) The Mirror Lies promujący płytę przed premierą (mimo aż 7-minutowego czasu trwania) oraz kapitalny Red Eyes, mój faworyt, również zbudowany na genialnym metalowym riffie. Całości dopełnia jedna ballada i dwa inne utwory, które już zapomniałem. Od biedy wymieniłbym Scars, bo tu jest najdłuższa solówka gitarowa Mitchella, ale taka jakaś schowana nie wybrzmiewa należycie. Mocnym punktem są wokale Manziego. Słychać, że Paul znakomicie odnalazł się w tej roli. Warto też docenić formę wydania płyty – elegancki digipack z 8-stronicową książeczką ze zdjęciami i tekstami to rzadkość jak na dzisiejsze standardy.
Przerost formy nad treścią? Niekoniecznie. Treść również jest, chociaż na tle poprzednika Double Vision to jednak spore rozczarowanie. Dobrze się tego słucha, ale zabrakło przebłysku geniuszu, tej iskry Bożej, jaka trzy lata temu towarzyszyła tworzeniu utworów na The Unquiet Sky. Ja zwykłem mówić, że nie co dzień jest niedziela. Arena to wciąż kapitalny zespół. Ma potencjał na więcej i to „więcej” na pewno jeszcze dostaniemy.