THIRTY SECONDS TO MARS America

Thirty Seconds To Mars America recenzjaTHIRTY SECONDS TO MARS
America
2018

Thirty Seconds To Mars to amerykański zespół rockowy założony w 1998 roku przez aktora i wokalistę Jareda Leto i jego starszego brata Shannona, który jest perkusistą. Tak wyczytałem w Wikipedii. Chyba trzeba będzie ten wpis uaktualnić, bo najnowszy, piąty dopiero album grupy (kolejna leniwa formacja) nie ma nic wspólnego z rockiem. Już poprzedni krążek Love Lust Faith + Dreams z 2013 roku (zapowiadany przez Jareda jako nowy początek, ale ten zawsze więcej mówi niż robi) sygnalizował krok w stronę łatwiejszej i bardziej przyswajalnej muzyki, ale przynajmniej przynosił kilka naprawdę fajnych piosenek. Na płycie America takich ze świecą szukać. Miejsce sympatycznych, gitarowych utworów zajęły rozmemłane pościelówy oparte na syntetycznych brzmieniach. Trzeba dużo samozaparcia, żeby wytrzymać te 42 minuty, bo po każdym nagraniu człowiek ma ochotę rzucić to w diabły.

Generalnie nie mam nic przeciwko komercyjnej muzyce pop. Są wykonawcy, których cenię, dostarczający regularnie kapitalne przeboje, ale u Thirty Seconds To Mars to ruch wysilony i kompletnie nie na miejscu. Przykro patrzeć (słuchać), jak Jared Leto, skądinąd utalentowany muzyk i aktor, marnuje potencjał swojej formacji na tak błahe pitolenie. Nie ma tu ani jednej piosenki do zanucenia, do zapamiętania, do zatańczenia (chyba że w Ciechocinku na balu seniorów), nie ma energii, nie ma pomysłu, nie ma nawet próby stworzenia czegoś ambitniejszego na miarę wielkości zespołu, jest tylko powtarzanie wtórnych patentów, do których zaangażowane społecznie teksty pasują jak kwiatek do kożucha. Jeśli grupa świadomie rezygnuje z własnej tożsamości, decyduje się na nowe otwarcie, nowe przeładowane elektroniką brzmienie pod skrzydłami nowej wytwórni, to powinna zaoferować znacznie więcej. Tym bardziej na albumie o dumnym tytule „America”. Chyba że to portret współczesnej Ameryki pod przywództwem Donalda Trumpa, wtedy te wszystkie łamańce rytmiczne i falsety są na miejscu, podobnie jak aż dziesięć (!) wersji okładki, równie nudnej jak zawartość muzyczna. Tak czy inaczej, słabymi piosenkami grupa nie przekona publiczności, bo setki/tysiące młodych wykonawców robią to lepiej, gdyż czują ten gatunek, poruszają się w nim jak ryba w wodzie, podczas gdy Leto i spółka są tu ciałem obcym. Nic dziwnego, że najciekawszy w zestawie utwór Monolith to zaledwie półtoraminutowy instrumentalny przerywnik między kolejnymi koszmarkami. Innych tytułów nie wymieniam, bo żaden na to nie zasługuje. Szkoda, że w pogoni za popularnością panowie obrali taki kierunek. Popełnili podobny błąd co Linkin Park albumem One More Light, i chyba z równie mizernym skutkiem. Nie wróżę im sukcesu. Co najwyżej życzę powodzenia na występach u boku Justina Biebera. Lub innych kolegów po fachu. Nowym fachu.

Udostępnij

Post Author: Sławek

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Potwierdź, że nie jesteś automatem: