STONE TEMPLE PILOTS Stone Temple Pilots

Stone Temple Pilots 2018 recenzjaSTONE TEMPLE PILOTS
Stone Temple Pilots
2018

Ale namieszali chłopaki ze Stone Temple Pilots. Ten amerykański zespół grunge’owy debiutował na początku lat 90. i przez pierwszą dekadę wydał 5 albumów. Potem zawiesił działalność, by 5 lat później się reaktywować i w 2010 roku, po 9 latach przerwy, wydać krążek o niezwykle oryginalnym tytule Stone Temple Pilots. Na kolejny czekaliśmy znowu długo za długo, bo aż 8 lat i, żeby było śmieszniej, panowie swe najnowsze dzieło nazwali… Stone Temple Pilots. Zabrakło weny czy po prostu ktoś ma dziwne poczucie humoru? Dobrze, że przynajmniej nagrań nie powtórzyli. W międzyczasie wyrzucili ze składu założyciela zespołu Scotta Weilanda (który w grudniu 2015 zmarł na skutek przedawkowania), a wokalistą został Chester Bennington z Linkin Park. Ten jednak nie chciał działać na dwa fronty i wytrzymał tylko 2 lata (popełnił samobójstwo w lipcu 2017 – jakaś klątwa, czy co?). Jego miejsce zajął uczestnik amerykańskiej edycji programu X-Factor Jeff Gutt – dziwny wybór jak na wokalistę rockowej kapeli. Ale trzeba przyznać, że Jeff poradził sobie zadziwiająco dobrze. „Na tej płycie jest pełno niesamowitych piosenek, wibracji których naprawdę brakuje w dzisiejszej muzyce. Czuć, że to STP, pomimo tego, że to ja jestem wokalistą. Nie dołączyłem do grupy, aby wszystko zmieniać.” Tyle tytułem wstępu, teraz pora napisać kilka słów o samej muzyce, bo kolejnej takiej okazji mogę nie dożyć, jeśli muzycy tej legendarnej kalifornijskiej formacji utrzymają obecne tempo…

Zacznę od tego, że nie miałem żadnych oczekiwań. Trudno je mieć, gdy ktoś pracuje raz na 10 lat. Zresztą moda na grunge dawno minęła, a i wtedy STP nie należeli do moich faworytów. Zaczęli z grubej rury (Core, Purple), potem mieli kilka niezłych kawałków, dobrze to podsumował album Thank You, i to w zasadzie tyle. Jak się ma do tego nowy krążek? Nijak. Jest tak bezbarwny, że nie bardzo wiem, o czym pisać. O mdłych balladach, niczym wyjętych z płyty Shangri-La Dee Da, jak finałowa Reds & Blues czy nieco bardziej melodyjna i zwyczajnie ładniejsza The Art Of Letting Go? No chyba nie, bo nie za takie granie ceniłem Stone Temple Pilots (a Creep to to nie jest). O bezbarwnych, nudnych jak flaki z olejem piosenkach w rodzaju Finest Hour czy Thought She’d Be Mine? Ani to pop, ani rock, a już na pewno nie żaden grunge. O co tutaj chodzi? Na szczęście są też momenty bardziej dynamiczne, gdy panowie graja jak na STP przystało, i choć daleko im do dokonań z lat 90., niejako ratują nowy krążek przed totalną klęską. Spory zastrzyk energii daje otwierający płytę Middle Of Nowhere, stonerowy utwór z pędzącą gitarą i cierpkim wokalem. Jeszcze lepiej jest w singlowym Meadow, to bardzo melodyjny i wpadający w ucho kawałek, chyba najmocniejszy punkt płyty. Drugi singel Roll Me Under jest jeszcze cięższy, imponuje ścianą gitar, ale daleko mu do przebojowości poprzednika. Wreszcie jednak czuć, że słuchamy albumu stricte rockowej formacji, a nie jakiejś popowej wydmuszki. Na deser jeszcze wymienię zadziorną kompozycję Never Enough. Te cztery utwory przywracają wiarę, że po zmianach personalnych powrót Stone Temple Pilots ma sens, że warto dać im szansę, że jest w nich jeszcze odrobina pasji i potrafią zagrać z werwą. 4 na 12 to niewiele, ale lepsze to niż nic. Może za 8 lub 9 lat będzie jeszcze lepiej?

Udostępnij

Post Author: Sławek

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Potwierdź, że nie jesteś automatem: