MONSTER MAGNET
Mindfucker
2018
Monster Magnet nigdy nie był wielkim zespołem. Nawet w rodzimych Stanach Zjednoczonych muzycy z New Jersey przez niemal trzy dekady nie wylansowali pamiętnego hitu (od biedy tylko Space Lord) ani nie mieli albumu w czołówce list sprzedaży, co zresztą nie przeszkadza im nadal grać swoje i nie przejmować się takimi detalami. Ich stoner rock pełen kosmicznych odjazdów może się podobać, a na mnie najlepsze wrażenie robiły niekoniecznie te utwory, które wybierano na single (polecam zwłaszcza piorunującą mieszankę psychodelii i hard rocka na wczesnych płytach jak Dopes To Infinity czy Powertrip). Na kolejne krążki grupy nie czekam z wypiekami na twarzy, ale żadnego sobie nie odpuszczę, bo trzymają poziom i na każdym znajdę coś fajnego. Ten najnowszy, wydany u progu wiosny to zdecydowany krok w stronę prostego, surowego grania a la Iggy Pop i The Stooges, którzy od zawsze fascynowali Dave’a Wyndorfa, współzałożyciela, frontmana i jedynego stałego członka Monster Magnet. Na albumie o dość krzykliwym tytule Mindfucker grupa oferuje 10 energetycznych, żywiołowych kompozycji, z których tylko najdłuższa Drowning nieco zwalnia i przypomina klasyczne dokonania formacji. Nie muszę mówić, że te 7 minut to mój ulubiony fragment płyty. Z pozostałymi nagraniami mam pewien problem.
Nie mam nic przeciwko prostocie. Rock’n’roll to prosta muzyka, hard rock również. Ma być głośno, ma być melodyjnie, i te dwa warunki spełnia każdy utwór z Mindfucker. Gorzej z wyrazistością nagrań, i tu właśnie jest ten drobny problem. Są niemal identyczne. Dzięki temu album jest spójny, lecz zarazem przeładowany i męczący. Protopunkowy rock to z jednej strony odświeżenie dawnej formuły, z drugiej jednak brak psychodelicznych odlotów pozbawił utwory charakterystycznego klimatu, który był wielką siłą nagrań zespołu. Płyty fajnie się słucha, ale podobnie gra wiele kapel. Wyndorf i spółka przestali być wyjątkowi, lecz to ich jedyny grzech, bo mimo wszystko Mindfucker to solidna porcja surowego gitarowego rocka, jakiego nigdy za wiele. Dave chciał nagrać album mówiący o dobrej zabawie i to się udało.
Ognisty Rocket Freak na starcie nie pozostawia żadnych złudzeń, wali prosto między oczy i od razu rozkręca imprezę. Tytułowy Mindfucker promował krążek, ale nie był to najlepszy wybór. Lepiej się udało z drugim singlem – cover piosenki Ejection Roberta Calverta z Hawkwind to już strzał w dziesiątkę, podobnie zresztą jak następujące po nim Want Some i jeszcze lepszy Brainwashed. W ogóle druga część płyty (zaczynająca się od genialnego, wspomnianego już wcześniej utworu Drowning) wydaje się znacznie ciekawsza, kompozycje są bardziej dojrzałe i przestrzenne, choć nadal niezbyt skomplikowane. Wszak w prostocie siła, byle tylko zachować energię i odpowiedni poziom emocji. Tych elementów na Mindfucker jest pod dostatkiem.