FU MANCHU Clone Of The Universe

Fu Manchu Clone Of The Universe recenzjaFU MANCHU
Clone Of The Universe
2018

Fu Manchu, amerykańska legenda stoner rocka, po 4 latach przerwy powraca z nowym albumem. Muzycy zdecydowanie nie rozpieszczają fanów, bo na swój poprzedni krążek Gigantoid kazali czekać aż 5 lat – w tym kontekście mamy pewien postęp… Gorzej z muzyką – tu jest pewna stagnacja (co oczywiście ma też swoje zalety), ale nie do końca. Zespół pozostaje wierny swojemu stylowi, gra to co zawsze i tak jak zawsze, więc fanów raczej nie rozczaruje, ale tych nie jest znowu tak wielu, by nie walczyć o nowych. Przy tak monotonnych kompozycjach trzeba czasem zrobić coś szalonego, zaproponować jakąś nowinkę, zagrać fragment, który wyrwie z drzemki znudzonego słuchacza. Na Gigantoid takimi elementami były finały Dimension ShifterThe Last Question – niewiele, ale jednak. Na Clone Of The Universe takich momentów jest nawet więcej, lecz do wyrazistości i rozpoznawalności poszczególnych utworów nadal daleko. Cóż, taki urok muzyki Fu Manchu.

Nagrań jest tylko 7, ale ostatnie z nich trwa aż 18 minut – to absolutny ewenement w twórczości Kalifornijczyków i już samo to sprawia, że nowa płyta wyróżnia się na tle pozostałych. Najpierw jednak dostajemy to, co zwykle, czyli kilka energetycznych piosenek opartych na potężnych riffach i solidnym basie, w których wokal Scotta Hilla pełni rolę drugoplanową. W nagraniu tytułowym jest szybko i konkretnie, jeszcze ostrzej prezentuje się dwuminutowy Don’t Panic przypominający, że założony w 1985 zespół początkowo grał hardcore punk. Doomowe naleciałości znajdziemy w spokojnym Slower Than LightNowhere Left To Hide, ale te kawałki ciągną się niemiłosiernie. Już wolę dynamizm jak w otwierającym płytę Intelligent Worship, dzięki prostej melodii i łatwo przyswajalnemu refrenowi to chyba jedyny utwór, który zostaje w pamięci. Przynajmniej przez chwilę…

Osobny akapit należy się 18-minutowej kompozycji Il Mostro Atomico zamykającej wydawnictwo (a ja się dziwiłem, że na Gigantoid panowie mieli utwór trwający 8 minut!). To magnum opus płyty, prawdziwa perła, coś unikalnego i zupełnie nieoczekiwanego. Niemal w całości instrumentalne nagranie (wokal pojawia się na kilkadziesiąt sekund) to popis nie tylko Scotta Hilla i Boba Balcha, lecz również zaproszonego do współpracy Alexa Lifesona z grupy Rush. Hipnotyzujące motywy gitarowe, przestery, odrobina psychodelii, wszystko to utrzymane w klimacie charakterystycznym dla zespołu. Znakomity utwór, który znacząco podnosi ocenę całości.

Udostępnij

Post Author: Sławek

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Potwierdź, że nie jesteś automatem: