LONG DISTANCE CALLING
Boundless
2018
Twórczość formacji Long Distance Calling to dla mnie ciężki orzech do zgryzienia. Mało kto dzisiaj tak gra (jeśli w ogóle), a tego typu awangardową, alternatywną muzykę, gdzie wokal pełni rolę drugoplanową, a najczęściej go w ogóle nie ma, określa się zwykle mianem post rocka. Trudno te nagrania opisać lecz uczciwie przyznam, że całkiem dobrze się ich słucha. Ale… do czasu. Godzina instrumentalnego łojenia na jedno kopyto, gdzie poszczególne kompozycje zlewają się w jedną, może zmęczyć nawet wytrawnego słuchacza. I wtedy nie ma znaczenia, że panowie grają naprawdę kapitalnie, z mocą i feelingiem, że niektóre utwory mają genialne fragmenty, bo już w połowie człowiek się gubi i traci zainteresowanie. Co za dużo… Ale taki styl tej grupy, nie ma rady.
Na płycie Boundless panowie zrezygnowali z zapraszanych co pewien czas do współpracy wokalistów – w przeciwieństwie do piosenkowego poprzednika to krążek w pełni instrumentalny, i to akurat bardzo dobra wiadomość. Partie śpiewane przez Martina Fischera czy Pettera Carlsena niezbyt pasowały do muzyki LDC, tłumiły swobodę instrumentalistów i hamowały ich szaleństwa, grupa zatracała swą tożsamość i wyjątkowość. Teraz wszystko wróciło na miejsce, jak na początku kariery zespołu na płycie Satellite Bay z 2007 roku. Zresztą klimat debiutu jest tu wszechobecny. Pierwszy raz od dawna wysłuchałem całej płyty Niemców bez znużenia. Jasne, że trochę tu powtórzeń, nie każdy utwór porywa, ale kilka naprawdę imponuje. Już na starcie wita nas 9-minutowy kolos Out There, wielowątkowy i pełen zmian tempa (najpierw ostre riffy i gitarowa ściana dźwięku, potem zwolnienie i cudowna część melancholijna, by w finale znów wybrzmiała potężna solówka gitarowa, wszystko to na tle soczyście brzmiącej perkusji). To najmocniejszy punkt albumu i z pewnością nowy klasyk grupy. Ale dalej jest równie dobrze. In The Clouds po mrocznym wstępie rośnie z każdą minutą i kilkukrotnie zaskakuje słuchacza; Weightless zaczyna się klimatycznie, lecz po trzech minutach utwór nabiera tempa i mocy (kłaniają się czasy psychodelicznych odjazdów Pink Floyd z lat 60.), przestrzenny The Far Side z mocarną końcówką zalatuje Metalliką (w jak najbardziej pozytywnym sensie), podobnie jak kończąca płytę kompozycja Skydivers z delikatnym początkiem i zakończeniem oraz wyjątkowo wyrazistymi, agresywnymi riffami w środku. Idealne zwieńczenie kapitalnego albumu.
Po kilku latach błądzenia Long Distance Calling wrócili do korzeni – do instrumentalnego grania, które rozumieją, w którym czuć chemię między muzykami, które sprawia im radość, daje wolność tworzenia i przestrzeń do improwizowania. Czy Boundless to najlepsza płyta w dorobku Niemców? Nie wiem, być może tak, mnie najbardziej ujęła. Jedno jest pewne – 6. krążek formacji z Münster z powodzeniem można postawić obok dwóch najciekawszych albumów grupy – Avoid The Light i Long Distance Calling.