JUDAS PRIEST
Firepower
2018
Rockmani są jak wino – im starsi, tym lepsi. Nie wszyscy rzecz jasna, ale najnowszy album Judas Priest idealnie pasuje do potwierdzenia tej tezy. Bogowie Metalu (nazwa nadana nie bez powodu, bo w latach 80. naprawdę rządzili) po wydaniu Painkillera w 1990 roku wprawdzie abdykowali, a ich kolejne płyty rozczarowywały, ale 4 lata temu z wielkim hukiem powrócili do formy i na rockowe sceny. Jubileusz 40-lecia uczcili najlepszym od dwóch dekad albumem Redeemer Of Souls, zaś „pożegnalna” trasa okazała się tylko wstępem do następnych. Ta obecna ruszyła 13 marca i na razie obejmuje Amerykę Północną (grupie towarzyszą inni wielcy z dawnych lat: Saxon oraz Black Star Riders, formacja założona przez członków Thin Lizzy), ale w czerwcu panowie zawitają z tym materiałem do Polski i zagrają w katowickim Spodku. A jaka jest nowa płyta? Taka jak tytuł. Firepower ma moc i ogień. „Brzmi monumentalnie, wysadzi was z obuwia”, powiedział Rob Halford, frontman Judas Priest. Miał rację.
Wbijają w fotel już dwa pierwsze nagrania, znane z singli Firepower i Lightning Strike. Pierwszy zaczyna się od ostrego riffu, jest wściekły i rozpędzony niczym słynny Painkiller, który równie udanie otwierał tamten zacny album. Drugi z wymienionych też pędzi na złamanie karku nie zapominając jednak o dobrej melodii i refrenie. Uderza brzmienie, za które odpowiada Tom Allom, ten sam facet, który robił najlepsze obok Painkillera płyty Judasów – British Steel i Screaming For Vengeance. Jest soczyście, ostro, ale i nowocześnie. Tak brzmi Evil Never Dies, zaś w Never The Heroes tempo nieco siada, na chwilę robi się monotonnie, chociaż to też niezły kawałek. Necromancer przywraca wspomnienia z czasów Painkillera, znów jest dynamicznie i bardzo „judasowo”. Children Of The Sun to wycieczka (udana, i pierwsza z kilku na płycie) w rejony zagospodarowane wcześniej przez Black Sabbath, podobnie prezentuje się podniosły Rising From Ruins, który w drugiej części imponuje solówkami gitarowymi. Zresztą kapitalna współpraca dwóch gitar prowadzących Tiptona i Faulknera to duży plus płyty (czy ktoś jeszcze tęskni za K.K. Downingiem?), podobnie jak świetna praca perkusji czy ciągle zaskakująco dobry głos Halforda (oczywiście górnych rejestrów u niemal 70-latka nie ma co oczekiwać, więc nie ma jego słynnych wrzasków, lecz facet naprawdę daje radę, zwłaszcza w tych spokojniejszych kompozycjach). Nagrań wymieniłem połowę, to wystarczy, reszta też jest niezła, to dość równy album, aczkolwiek jego druga część już nieco nuży.
Generalnie Firepower to mocne, energetyczne granie przywodzące na myśl czasy, gdy Judasi byli naprawdę wielcy. Owszem, mieli płyty znacznie lepsze (trzy konkretnie), nie proponują niczego nowego, ale mnie to nie przeszkadza. Zaproponowali zmiany na Nostradamusie i nie wyszło (delikatnie mówiąc). Teraz po prostu grają swoje i robią to bardzo dobrze. Mocne riffy, chwytliwe refreny, świetne solówki. Dobrze się tego słucha. Może panowie trochę przesadzili z czasem trwania płyty, bo niemal godzina podobnie skonstruowanych nagrań to ciut za dużo, zwłaszcza że nie ma tu jakiegoś killera, nagrania zdecydowanie wyrastającego ponad inne, ale nie będę się na siłę czepiał (zawsze można skończyć słuchać po doskonałym Spectre i wiele się nie straci – chyba że ktoś lubi ballady, to musi wytrwać do samego końca, gdzie jest Sea Of Red, jedyna chwila wytchnienia w tym metalowym szaleństwie). Kto wie, czy to nie ostatni album grupy (u Glenna Tiptona zdiagnozowano chorobę Parkinsona i różnie może być, a bez niego to już nie to samo). Gdyby tak się stało, jest to bardzo efektowne zamknięcie wspaniałej kariery Judas Priest.