ULVER
Assassination Of Julius Caesar
2017
Ulver to uznana firma na skandynawskim rynku muzycznym. Dość powiedzieć, że Norwegowie w tym roku będą obchodzić 25-lecie działalności. Zaczynali od black metalu (nie dało się tego słuchać), ale potem mieszali gatunki (folk, muzyka elektroniczna, psychodelia, ambient) i właściwie bardzo trudno byłoby sklasyfikować ich twórczość. Ze zmian stylistycznych zrobili swoją wizytówkę, na każdym kolejnym wydawnictwie potrafią zaskoczyć słuchacza i nie inaczej jest na tym najnowszym – pierwszym od dekady ze stuprocentowo premierowym materiałem. Powiedziałbym, że Assassination Of Julius Caesar to prawdziwa rewolucja, gdyż tym razem panowie pożeglowali w stronę lat 80. i noworomantycznej stylistyki à la Depeche Mode. Ale nie tego bezbarwnego Depeche Mode, jak na ostatnich płytach Brytyjczyków, lecz jego ambitniejszej i dopieszczonej wersji, ze świetnymi melodiami, rozbudowanymi aranżacjami i ambientowymi odjazdami w długich, klimatycznych, mrocznych wręcz kompozycjach. Zwłaszcza „melodia” ma tu pierwszorzędne znaczenie, bo ta rzadko bywała obecna w przyciężkawym lub rozmytym repertuarze Ulver. Pod tym względem Zabójstwo Juliusza Cezara to najbardziej przystępny z albumów zespołu, rytmiczny i przebojowy w dobrym tego słowa znaczeniu. Przyznam, że mnie akurat taka „depeche’owa” wersja norweskiej grupy wyjątkowo odpowiada, w przeciwieństwie do wymęczonych płyt Gahana, Gore’a i Fletchera.
Wspomniane dwa długie utwory to ponad 9-minutowy Rolling Stone i trwający niemal 8 minut Coming Home. Każdy inny i każdy urzekający na swój sposób. Ten pierwszy transowy, z wyrazistym, zaraźliwym refrenem, wydaje się ciut przeciągnięty. Dwuminutowy wstęp, potem 4 minuty treści i wreszcie jazgotliwy, odjechany finał, bardziej pasujący do dawnych eksperymentów zespołu niż do jego nowej twarzy. Tak czy inaczej nagranie zdecydowanie na plus. Z kolei drugi z wymienionych serwuje całkiem inny klimat, to idealne połączenie ambientu z industrialem, z powolnym hipnotyzującym rytmem, melodeklamacją i brudnym saksofonem w końcówce. Najmniej przebojowe nagranie w zestawie, ale za to intrygujące w tle bogatą paletą muzycznych barw. Pozostałe utwory to zwykłe, proste piosenki, jakich Norwegowie dawno nie grali. Albo: nigdy nie grali. Na dzień dobry singlowy hit Nemoralia, popowe cudeńko, mroczne, chłodne, lecz jakże piękne, niczym z płyt Talk Talk. Tylko brzmi znacznie lepiej – świetna produkcja jest dużym plusem nowej płyty Ulver (za miks odpowiada Martin „Youth” Glover, współzałożyciel i gitarzysta basowy grupy Killing Joke, a także brytyjski producent muzyczny mający na koncie współpracę m. in. z Siouxsie and the Banshees, Crowded House, Yazoo, Erasure i… Depeche Mode).
Nagrań jest w sumie 8, więc poza wspomnianymi trzema wymienię jeszcze dwa – to i tak więcej niż połowa (odpuszczę te rytmiczne, taneczne, bo akurat takie granie nie do końca mnie przekonuje). So Falls The World mimo przyjemnej melodii snuje się dość leniwie i nie byłoby warte wspomnienia, gdyby nie przełamanie i dynamiczny, pełen różnych odgłosów transowy finał (trochę petshopboysowaty, ale co tam). Wreszcie najładniejsza piosenka (poza singlem oczywiście) zatytułowana 1969, z uroczą melodią, klawiszowymi pasażami i magicznym wokalem Kristoffera Rygga wspomaganym kobiecą wokalizą. Niby nic wielkiego, a jednak wywołuje banana na twarzy. Jak cały album zresztą.
Norweskie Wilki zawyły głośniej niż kiedykolwiek. Nie każdemu to podejdzie, bo przecież przyzwyczaili nas do czego innego, ostatnie dwie płyty to głównie nastrojowa muzyka instrumentalna (chociaż na przykład taki Nowhere (Sweet Sixteen) z albumu ATGCLVLSSCAP pasowałby tu jak ulał). Ale w przypadku tego akurat zespołu odwoływanie się do innych krążków nie ma sensu. Oni wciąż zaskakują, a teraz do swych elektronicznych eksperymentów dodali zgrabne melodie. Ameryki nie odkryli, ale oddali hołd latom 80. unikając kiczu tamtej epoki, a przy okazji deklasując tych, którymi się inspirowali. Tak potrafią tylko nieliczni.