FLATLINERS Linia życia

Flatliners Linia życia remake 2017 recenzjaFLATLINERS
Linia życia
2017, USA
sci-fi, thriller
reż. Niels Arden Oplev

Flatliners, u nas znany jako Linia życia, to jeden z klasyków kina science-fiction lat 90., którego nowa wersja jesienią zawitała do polskich kin. Obraz mało jeszcze wtedy znanego Joela Schumachera imponował nie tylko świetną obsadą (Kiefer Sutherland, Julia Roberts, Kevin Bacon, William Baldwin, Oliver Platt) i galerią barwnych, interesujących postaci, lecz przede wszystkim intrygującym scenariuszem dotykającym tematu istnienia życia po śmierci, gotyckim klimatem grozy oraz umiejętnie dawkowanym i stale rosnącym napięciem. Czyli dokładnie tym, czego zabrakło w remake’u tego dzieła stworzonym niedawno dla współczesnej widowni.

Punkt wyjścia opowieści nie zmienił się – pięcioro studentów medycyny podejmuje się ryzykownego eksperymentu. Wprowadzają się w stan śmierci klinicznej, by po reanimacji opisać i konfrontować swe przeżycia. Niestety początkową ciekawość szybko zastępuje strona bardziej praktyczna – przywróceni do życia zyskują wyjątkowe zdolności, i całą szlachetną ideę głodu wiedzy trafia szlag. Jednak nie ma nic za darmo – efektem ubocznym zabawy w Boga są halucynacje i przerażające wizje, a igranie z śmiercią zawsze ma swoje konsekwencje.

Słowo flat w języku angielskim oznacza płaski, płytki, nudny, bezbarwny, monotonny, beznamiętny, nijaki, mdły. Taki jest ten film. Flat. Płaski jak linia zmarłego człowieka na monitorze EKG. Mdły i nijaki jak muzyka disco polo. To nie znaczy, że nie może się podobać, bo kwestia zaniżonych standardów jest dziś wszechobecna. Disco polo też się podoba – na imprezie i po kilku głębszych, ale puśćcie sobie wczesne piosenki Boney M. z lat 70., to poczujecie różnicę. Niby to samo, a jednak nie. Remake filmu Schumachera też pokazuje to samo, ale zupełnie inaczej. Nie stawia trudnych pytań. Lekceważy logikę, za to moralizatorskie banały serwuje w nadmiarze. Nie wiąże z bohaterami, postacie zarysowuje bardzo powierzchownie, więc ich problemy nie wywołują żadnych emocji, nie przeżywamy z nimi cierpienia czy strachu. Zamiast brudu i klimatu grozy oferuje sterylne warunki w wymarłym szpitalu, gdzie można wchodzić bez problemu, odpalać sprzęt, zużywać leki, nikt niczego nie kontroluje, a jedyny moment, gdy bohaterów nakrywa ochrona, zostaje zepsuty przez zbyt prostą i amatorsko sfilmowaną ucieczkę. Infantylny finał czy kwestię ostrego imprezowania tuż po przywróceniu akcji serca pominę milczeniem, bo jest tak samo realistyczna jak reszta wydarzeń. Jedyny plus to zatrudnienie Kiefera Sutherlanda. Nie gra niczego wielkiego (a dyscyplinowanie studentów kijem jest wręcz groteskowe), ale przynajmniej jest to oczywisty gest reżysera w stronę oryginału.

Potencjał filmu był ogromny, bo sam temat to kopalnia możliwości. Dobry reżyser z wizją miałby szansę to wykorzystać. Mało znany Duńczyk z grupą mało znanych aktorów zrobił mało ambitną kalkę dla mało wymagającego widza. Polecam nie marnować czasu na kopię i obejrzeć oryginał.

Udostępnij

Post Author: Sławek

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Potwierdź, że nie jesteś automatem: