ANNIHILATOR
For The Demented
2017
Nowy album kanadyjskich królów thrash metalu był zapowiadany jako powrót do korzeni. Tak naprawdę Jeff Waters i spółka nigdy od tych korzeni specjalnie się nie oddalili. Może ostatnimi czasy chwilami pożeglowali w kierunku heavy metalu i lepszych melodii, nie tylko bezmyślnego łojenia, ale to chyba dobrze. Ja przynajmniej zawsze poszukiwanie melodii i wyrazistości zapisuję na plus i przedkładam nad wyścigi gitarowe. „Udało nam się uchwycić klimat demówek z lat 1985-1987, połączony z tym, co działo się na czterech pierwszych albumach. To powrót do thrashu i melodii, ale z rasowymi riffami, unowocześnionymi solówkami i wokalami z czasów demówek splecionymi z manierą płyty King Of The Kill”, mówi gitarzysta i lider Annihilator niejako wyręczając mnie w charakteryzowaniu nowej muzyki grupy. Tak właśnie jest – szybko i bezkompromisowo, jednak z naciskiem na melodię. Od singlowego, rasowego thrashowego killera Twisted Lobotomy z „karabinowym” środkiem, aż po wieńczący całość rozpędzony Not All There, w którym motywy muzyczne zmieniają się niczym w kalejdoskopie.
Dominują nagrania szybkie o bardzo prostej linii melodycznej, którym nie sposób odmówić przebojowości (One To Kill czy nieco przegadany The Demon You Know), a najwięcej czadu oferuje Altering The Altar, najbliższy typowej estetyce thrash metalu. Wyjątkiem jest lżejszy, bardziej metalowy utwór tytułowy, który jednak nudzi monotonnym rytmem i brakiem pomysłu na rozwinięcie. Najlepiej wypada Phantom Asylum, gdzie jest praktycznie wszystko – delikatny wstęp, galopada gitar, wściekły wokal, potem nagła zmiana klimatu i heavymetalowe, cudownie melodyjne granie, poprzedzające finał będący odwróceniem początku. I to wszystko w ciągu 6 minut. Poza tą rockową perełką, nieodmiennie przywodzącą mi na myśl Master Of Puppets, tej samej długości jest ballada Pieces Of You, trochę nijaka i zupełnie tu zbędna. W sumie jest więc tak sobie – zbyt bezbarwnie by zachwycić i porwać słuchacza, a sama solidność już nie wystarcza. Zresztą to puste słowo, które niewiele oznacza. Przynajmniej zadbano o potencjalnych nabywców przygotowując kilka wersji albumu (poza winylem, wersją cyfrową i standardową edycją CD jest też limitowany digipack z soczewkową okładką), ale nadal z ostatnich trzech płyt moim faworytem pozostaje Feast z 2013 roku.