Dziś w Madrycie wydarzył się cud – po raz pierwszy w tym sezonie Real Madryt na Bernabéu strzelił rywalowi 5 bramek, wszystkie w pierwszej połowie. Zaliczył klasyczną manitę – na pięć z przodu, na zero z tyłu. A rywal był nie byle jaki – to rozpędzona Sevilla, która właśnie awansowała do 1/8 Ligi Mistrzów, a w Primera División zgromadziła tyle samo punktów co madrytczycy. Dzisiaj nie przypominała siebie. Real też nie. Przed meczem więcej mówiono o dziurach w obronie Królewskich, lecz braku Carvajala, Ramosa i Varane’a w ogóle nie było widać na boisku, a ich zastępcy zagrali bardziej niż dobrze, Nacho i Achraf nawet strzelili bramki. Jeszcze jedną dołożył Kroos, a dwa trafienia zaliczył Cristiano Ronaldo, który wcześniej zaprezentował publiczności swą piątą Złotą Piłkę, a potem zagrał jak na jej zdobywcę przystało. Zabrakło tylko trafienia Benzemy, ale proszenie podstawowego napastnika o gole to ciągle głos wołającego na pustyni.
To był bardzo dziwny mecz. Ustawiło go trafienie Nacho w 3. minucie wynikające z błędu obrońców po rzucie rożnym. Potem Real przez niemal 20 minut nie grał kompletnie nic, głupio tracił piłkę i nie przeprowadził żadnej składnej akcji, nieraz nie mogąc wyjść z własnej połowy. Potem nagle przebłysk geniuszu Asensio, który na dużej szybkości minął kilku rywali i wypuścił w uliczkę Ronaldo. 2-0. W 31. minucie rzut karny po ręce Navasa (tego z Sevilli, nie z Madrytu) i 3-0. Wtedy nastąpił zabójczy kwadrans madrytczyków. Gol nr 4 padł po kontrze i dwójkowej akcji Lucasa z Kroosem, zaś chwilę później do kolejnej kontry podłączył się młodziutki Achraf Hakimi i trafił na 5-0 (to pierwszy gol obrońcy dla Realu). Tych bramek mogło być więcej – były okazje i była wreszcie dobra gra. A po przerwie Real znów wrzucił tryb uśpienia/zwolnienia – jak zwał, tak zwał. Niby kontrolował wydarzenia, niby grał do przodu, ale było to bezbarwne, a ciekawe akcje można policzyć na palcach jednej ręki. Strzał Benzemy w słupek to jedyne, co zapamiętamy (w sytuacji, gdy powinien być gol). Real oczywiście nie musiał dobijać rywala – ten już leżał na deskach, ale trochę ładnej gry z polotem by nie zaszkodziło. Nawet gdy wszedł Ceballos czy Isco, magii nie było, a ulubione zagranie pomocników to podanie w tył.
Przy wyniku 5-0 nie wolno narzekać, więc nie piszę więcej o mankamentach samej gry, tylko cieszę się z najwyższego w tym sezonie zwycięstwa w Madrycie. To, co nie funkcjonuje, trzeba szybko poprawić, bo kolejny rywal to Barcelona, i na nią nie wystarczy bezproduktywne klepanie w poprzek, trzeba więcej ognia i kreatywności. Ale o to będziemy się martwić za 2 tygodnie. Teraz pora ruszać do Zjednoczonych Emiratów Arabskich, by rozegrać (i wygrać) klubowy mundial. W półfinale czeka już Al-Jazira Club z Arabii.