U2 Songs Of Experience

U2 Songs Of Experience recenzjaU2
Songs Of Experience
2017

Chcesz mieć na święta numer jeden na listach sprzedaży? Recepta jest prosta – wydaj album w grudniu! Niby zespół U2 nie musi się uciekać do tego typu chwytów, ale nie zmienia to faktu, że swój 14. krążek zaprezentował 1 grudnia. Irlandczycy i tak są Bogami, wypełniają największe stadiony świata, sprzedali grubo ponad 100 milionów płyt, mają status najważniejszej grupy rockowej i mogą nagrać samą ciszę, a ludzie i tak to kupią. Wprawdzie po ostatnim słabiutkim albumie Songs Of Innocence, wciskanym na siłę (za darmo i bez pytania o zgodę) użytkownikom iUrządzeń, niektórzy przejrzeli na oczy (czytaj: na uszy), ale minęły trzy lata i oczekiwania znów są wielkie. Ale Songs Of Experience, z którego okładki spogląda syn Bono Eli oraz Sian Evans, córka gitarzysty The Edge’a, to brat bliźniak poprzedniego wydawnictwa – oba powstały na bazie poematów Songs of Innocence and Experience Williama Blake’a, angielskiego poety, malarza i mistyka z XVIII wieku. Czy więc może czymś zaskoczyć słuchacza, skoro kompozycje pochodzą z tego samego okresu? Czy może być lepszy?

Może. Niewiele, ale jednak. Głównie za sprawą brzmienia, które jest bardziej klasyczne i urozmaicone, to za sprawą zatrudnienia aż 5 producentów. Dziwny zabieg, ale nie ma wśród nich Danger Mouse’a, więc jest mniej łagodnie, no i gitary wróciły na należne miejsce. Ale nie samym brzmieniem muzyka stoi tylko kompozycjami, i tu już nie jest tak dobrze. Nawet jeśli nigdy nie byłem wielkim fanem U2, zawsze przy ich niektórych nagraniach japa mi się cieszyła. Na każdej płycie znajdowałem świetne melodie, utwory konkretne i wyraziste, prawdziwe rockowe perełki, od których nie sposób się było uwolnić, zachwycające do dzisiaj. Kiedyś bywało ich kilka, ostatnimi czasy jedna czy dwie. Aż do teraz. Sprzed trzech lat nie pamiętam żadnej piosenki, z nowej płyty już wszystkie zapomniałem. Są rytmiczne, hitowe, można powiedzieć „radiowe”, i zarazem… kompletnie nijakie. Każda przypomina coś z przeszłości, tylko w wersji dla ubogich. Gdzie siła ich nagrań, rockowy ogień, gdzie emocje? To ciągle jeszcze rockowa formacja? Ja wiem, że czasy są bardziej tandetne i takie mdłe kompozycje mogą się podobać (zwłaszcza tym, co nie pamiętają płyt U2 z poprzedniego milenium), ale mnie trochę żal, że po raz kolejny tak ważny zespół równa w dół i odcina kupony zamiast potwierdzić, że nadal potrafi stworzyć coś mocnego i porywającego. Coś wielkiego na miarę swej legendy. Od nich naprawdę mamy prawo wymagać więcej.

Album zaczyna się od krótkiej rozmarzonej ballady Love Is All We Have Left z rozmytą gitarą i klimatycznym wokalem, który nieco psuje niepotrzebnie użyty auto-tune. Utrzymany w średnim tempie Lights Of Home trochę się ślimaczy, lecz ma zgrabną melodię i czaruje gitarą w środkowej partii (czemu tak krótko?) oraz chóralnym finałem. Potem dwa singlowe hity – popowo-nijaki You’re The Best Thing About Me i „coldplayowaty” Get Out Of Your Own Way. Dla mnie obie te proste piosenki, którym chwytliwości nie sposób odmówić, są jednocześnie najlepszym przykładem tego, co mnie denerwuje u U2. Bezbarwność. Już wolę następny w zestawie American Soul, też prosty do bólu, ale tu jest chociaż przesterowany riff, jest energia, jest choć odrobina tej mocy, która biła z War czy The Joshua Tree. Potem drugi z moich faworytów – przesłodzony, ale całkiem ładny Summer Of Love z ciekawym, lekko „redhotowatym” motywem gitarowym. I tak już pozostaje do końca, że proste, wręcz popowe piosenki, które przy sporej dawce dobrej woli można uznać za niezłe, przeplatają się z nagraniami, jakich U2 nie powinni wydawać. Nudzą zwłaszcza flegmatyczne ballady jak The Little Things That Give You Away czy Love Is Bigger Than Anything In Its Way, ale Bono lubi śpiewać takie utwory, trudno. W ogóle druga część wydawnictwa rozczarowuje, właściwie wybroni się tylko nawiązujący do tematu uchodźców hitowy Red Flag Day, nad którym krąży duch starego U2, oraz znany już wcześniej, bardziej nowoczesny, pulsujący tanecznym rytmem The Blackout. Trochę tego za mało…

Songs Of Experience to całkiem poprawny album – to chyba odpowiednie słowo. Imitujący coś lepszego, przyrządzony przez sprawnych technicznie muzyków, zawierający elementy charakterystyczne dla stylu grupy, przypominający jej starsze dokonania. Tylko iskry brak. Fajnie się tych piosenek słucha lecz niestety nie wzbudzają żadnych emocji. Przemijają bez echa. Nie przeszkadzają, mogą się sączyć gdzieś w tle spotkania towarzyskiego czy emeryckiej imprezy. W pewnym wieku dobre i to, taki soft rock bez wyrazu, ale chyba jednak oczekiwałbym więcej. Jeśli ktoś nadal uważa, że U2 nagrało kolejną świetną płytę, proponuję eksperyment – odpalcie sobie New Year’s Day, Bullet The Blue Sky, With Or Without You, czy choćby Vertigo z tych nowszych, a potem zagrajcie cokolwiek z Songs Of Experience. I jak wypadło?

Udostępnij

Post Author: Sławek

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Potwierdź, że nie jesteś automatem: