DIANA KRALL
Turn Up The Quiet
2017
Każda płyta kanadyjskiej wokalistki i pianistki Diany Krall ma u mnie gwarantowane trzy gwiazdki. Za mało? Za dużo? To rzecz względna. Dla mnie w sam raz – czyli jest dobrze, ale bez żadnej rewelacji. Nie jestem fanem tego typu stylistyki, to przecież wokalistka jazzowa (albo jak kto woli – jazzująca), prawdziwa ikona smooth jazzu, ale mam wiele szacunku do jej talentu, jej głosu i refleksyjnego, jesiennego klimatu, jaki wytwarza swoimi interpretacjami. Na teraz jak znalazł, bo jesień powoli się do nas zakrada i taka kojąca muzyka zawsze się przyda. A że Diana wciąż nagrywa tę samą płytę, zmieniając jedynie tytuły piosenek, to już osobna kwestia. I o dziwo, za każdym razem osiąga sukces. Na swoim nowym albumie niczym nie zaskakuje, jest taka sama jak na poprzednich krążkach, czy na składance Best of. Przy wtórze skromnego akompaniamentu śpiewa zmysłowo i urzekająco. Isn’t It Romantic? pyta w jednej z piosenek. Oh yes, it is.
Po płycie Wallflower zawierającej wyłącznie covery muzyki pop piękna Kanadyjka kolejny raz idzie na łatwiznę i znów sięga po utwory znane i lubiane. Brak własnej weny? Nie mnie oceniać, mamy co mamy. Artystka rzadko komponuje i nie lubi ryzykować, porusza się po znanym sobie terenie. Robi to w bezpieczny sposób, jej aranżacje znów są oszczędne (głównie fortepian i gitara w tle, duża rola kontrabasu, czasem pojawiają się smyczki), lecz jej niski, namiętny głos w połączeniu z tą kameralnością wytwarza niepowtarzalny nastrój i potrafi z piosenek wydobyć nowe pokłady energii. Trochę to nużące na dłuższą metę, ale pewną monotonię dostajemy niejako w pakiecie na każdej płycie Krall. Tak to już jest, że jednych za powtarzalność się mocno krytykuje, innych chwali. Diana i tak się zawsze wybroni, bo jej płyt po prostu dobrze się słucha. Może bez specjalnego namaszczenia, lecz uwodzące chilloutowym klimatem emocjonalne interpretacje sprawdzą się doskonale jako tło do romantycznej kolacji czy wypoczynku w sypialni. Tym bardziej, że przewodnią ideą nowej płyty jest miłość, a główną bazą słynny Great American Songbook – zestaw ważnych dla amerykańskiej kultury popularnych utworów i jazzowych standardów z początków ubiegłego stulecia.
Zastanawiałem się, które piosenki szczególnie wyróżnić, bo samo powtarzanie wyświechtanych prawd o klasie wykonawczej Krall mija się z celem. I tak osoby niezainteresowane jazzem nie sięgną po tę muzykę. Niemal każda z interpretacji ma w sobie coś interesującego, ale na pierwszy plan wysuwa się kompozycja Sway Deana Martina. Ten 63-letni klasyk został tu podany w zupełnie innej formie, Diana zmieniła go w zmysłową balladę z cudownie eleganckim orkiestrowym finałem. To najlepsze 6 minut na płycie, sztuka przez duże S. Podobne w nastroju są bluesujące Moonglow czy ozdobione pięknymi smyczkami Isn’t It Romantic. Z nieco żwawszych standardów wybija się L-O-V-E Nat King Cole’a, ale to już zupełnie nie moje klimaty. Najważniejsze, że Dianie Krall znów się udało poruszyć serca i wzbudzić emocje. Może nie na długo, bo nie ma tu niczego niestandardowego, jeśli chodzi o tę panią (miewała lepsze krążki i lepsze piosenki), ale nagrała kolejny miły dla ucha i elegancki album. To wystarczy.