KATATONIA
Fall Of Hearts
2016
Odkąd zespół Katatonia, jeden z pionierów doom metalu, porzucił go na rzecz bardziej melodyjnego i zarazem progresywnego grania, mocno zyskał w moich oczach (uszach) i od wtedy z przyjemnością sięgam po kolejne albumy Szwedów. Niby nie ma tu żadnego wielkiego grania, utwory nigdy nie były zbyt wyraziste, nie ma też płyt rzucających słuchacza na kolana, jest jednak sporo solidnego rockowego rzemiosła. Niestety ostatnimi czasy panowie trochę pobłądzili (grają, grają, i niewiele z tego wynika), a konsekwentne łagodzenie brzmienia osiągnęło na poprzednim krążku Dead End Kings dość niepokojące rozmiary. Na domiar złego panowie rok później zafundowali jeszcze akustyczną wersję albumu. Z tym większym zainteresowaniem sięgnąłem po kolejną pełnoprawną płytę Szwedów. Czy się ogarną i wrócą do rocka? Widocznie mieli sporo do przemyślenia, bo kazali czekać aż 4 lata. Po wysłuchaniu Fall Of Hearts mam dobrą i złą wiadomość. Zła jest taka, że wyrazistości w nowych kompozycjach jeszcze mniej, a grupa jeszcze dalej ucieka w brzmienia akustyczne i spokojne, co może niepokoić fanów oczekujących rockowego pazura (którego – umówmy się, za wiele i tak ostatnio nie było). Dobra z kolei wiadomość brzmi: muzycy w tym nowym wcieleniu też są dobrzy. Tylko cholernie nudni…
Nie da się polubić tej płyty po pierwszym przesłuchaniu. Nawet za drugim i trzecim razem jest trudno. Mój entuzjazm sprzed dekady, gdy Katatonia tworzyła naprawdę fajne piosenki, po raz kolejny został wystawiony na ciężką próbę. Na starcie wita nas nieco siermiężny Takeover – mroczny, wzniosły, ze zmianami tempa i gęstą, złożoną strukturą, ale pozbawiony intrygującego motywu, ciekawej melodii. Dużo w nim wirtuozerskiego grania, bo pod tym względem trudno coś zarzucić muzykom, ale te 7 minut mija nie wiadomo kiedy. Kolejne dwa nagrania też są dość bezbarwne (wychwyciłem tylko ładne przełamanie w połowie Serein, ale to krótki moment), również akustyczna Decima przelatuje bez echa i dopiero piąty kawałek Sanction wybudza z letargu przypominając, że Katatonia to grupa rockowa. Ostry riff i niezła melodia, która w połowie znacznie łagodnieje, ale to nie przeszkadza zapisać utworu po stronie plusów. A co potem? Głównie ballady (zwłaszcza w drugiej części płyty), lepsze i gorsze, takie do posłuchania i do zapomnienia, akustyczne i bardziej mięsiste. Czasem trafią się mocniejsze akcenty, gdzieś tam szarpnie gitara czy zabrzmią Hammondy, melotron i pianino, bo przecież siłą Szwedów zawsze (czytaj: kiedyś) były kontrasty między gitarowym ciężarem a delikatnością, lecz generalnie jest bardzo (czytaj: za bardzo) kameralnie. Taka jesienna dawka spokojnego rocka o dość depresyjnym wydźwięku przyda się, gdy za oknem szaruga, co nas niedługo czeka, lecz ja mam spore wrażenie niedosytu. Jest tu sporo dobrego grania, ale nie ma dobrych piosenek. Nawet te najładniejsze jak Pale Flag czy Shifts, którym trudno odmówić uroku, wiele by zyskały, gdyby dostały konkretny refren lub gdyby coś więcej się w nich działo. Dzieje się za to w finałowym nagraniu Passer, gdzie wraca dynamika, ale nic tu do siebie nie pasuje, rządzi chaos, co chwila zmiana tempa i inny motyw.
Pisałem wyżej, że muzycy są dobrzy. Są. Technicznie. Tylko co z tego, jak kompozycje nawaliły. Trwają po 6-7 minut, a treści w nich na dwie lub trzy. Aby jednak zakończyć pozytywnie dodam, że chociaż moja ocena całości pozostaje mierna, każde kolejne przesłuchanie pozwala mocniej wczuć się w klimat krążka, odkryć coś nowego. Może więc muszę dalej próbować?