JOHN MAYER
Search For Everything
2017
Usnąłem z nudów słuchając płyty Johna Mayera z 2012 roku Born And Raised. Kolejnej, Paradise Valley nawet nie opisywałem uznając, że zwyczajnie szkoda czasu. Tak ukochane w Ameryce folkowo-countrowe pitolenie na jedną nutę to nie moje klimaty, ale każdy zasługuje na kolejną szansę (zwłaszcza facet, który zaraz po debiucie otrzymał nagrodę Grammy i którego każda płyta, aż do wspomnianej wyżej Born And Raised, w ojczystych Stanach Zjednoczonych pokrywała się platyną), dlatego bez uprzedzeń sięgnąłem po krążek Search For Everything. Już sam tytuł sugerował, że artysta czegoś poszukuje („wszystkiego”?) – szukał aż 4 lata więc liczyłem, że znalazł patent na lepsze nagrania i może wróci do klimatów bluesrockowych, z gitarą elektryczną zamiast akustycznej, bo takie właśnie oblicze prezentował na swych wczesnych płytach. I te sprzedawały się najlepiej. Liczyłem tym bardziej, że teraz pracował z tą samą ekipą, z którą w 2006 roku nagrał album Continuum. Nic z tych rzeczy. Mayer wprawdzie już tak nie nudzi, oferuje zróżnicowane piosenki, ale daleko im do siły tych z początku kariery. Niestety.
Szczerze mówiąc nie dziwię się, że płyta przeszła bez echa. Dwie wydane na początku roku EP-ki z 8 nowymi piosenkami pokazały, że rewolucji nie będzie i najlepsze czasy ma John Mayer za sobą, a kolejne 4 współtworzące płytę niczego nie zmienią. Są tu fajne momenty, ale i tak toną w nijakości reszty przewidywalnego do bólu materiału. Zaczyna się od popowego Still Feel Like Your Man z wpadającym w ucho refrenem, rockowy posmak ma Helpless, z kolei singlowy Love On The Weekend to nieco bezbarwna, lecz całkiem przyjemna piosenka. I tak właśnie tu jest – można posłuchać, bo Mayer ma miły głos i dobrze śpiewa, ale zachwycać się nie ma czym. Hitów nie będzie, a album przepadnie pośród setek podobnych i wcale nie gorszych. Może słabsze wyniki sprzedaży dadzą artyście do myślenia, by coś jednak zmienić, by dodać coś świeżego i z powrotem odnaleźć drogę na szczyt. Tym razem się nie udało.