PAIN OF SALVATION
In The Passing Light Of Day
2017
Szwecja metalem stoi. W zasadzie to cała Skandynawia serwuje wiele rockowych zespołów, których twórczość warto śledzić, ale prym w tym towarzystwie zdecydowanie wiodą Szwedzi. Myślę tu nie tylko o nowych kapelach, ale także wykonawcach starszych i zasłużonych. Ot choćby grupa Pain Of Salvation, która regularnie nagrywa od dwóch dekad i niedawno wydała kolejny, dziesiąty już krążek In The Passing Light Of Day. Taki mały jubileusz. W zasadzie mówiąc Pain Of Salvation myślimy Daniel Gildenlöw, bo twórca zespołu, autor muzyki, wokalista i gitarzysta od 1984 roku pozostaje jego jedynym stałym członkiem. Nigdy nie byłem wielkim fanem tego, co robią panowie z niewielkiego miasta Eskilstuna, chociaż takie Remedy Lane z 2002 roku mam na półce i bardzo się z tego cieszę. Szwedów cenię za progresywne odjazdy i rozbudowane kompozycje, w których jest dużo przestrzeni i wiele się dzieje, znane głównie z wczesnych albumów. Niestety, często zbyt wiele i trzeba dużo cierpliwości, by się w tym połapać i czerpać frajdę z takiego pokręconego grania. Ten sam problem miałem nieraz z Dream Theater, ale Amerykanie stoją piętro lub kilka pięter wyżej. Nie lubię hasła metal progresywny (w ogóle słowo „progresywny” wydaje mi się mętne i często mylące), niemniej taka etykietka idealnie pasuje do muzyki Pain Of Salvation. Po tym wstępie pora przejść do sedna i przedstawić wrażenia po wysłuchaniu nowych nagrań zespołu.
Przyznam, że po wspomnianym Remedy Lane zwątpiłem w tę grupę. Chłopaki stracili wigor, następnie ratowali się idąc w kierunku Linkin Park, zaś romansując z popem, rapem, a nawet disco (Disco Queen) kompletnie się zagubili i zatracili swą osobowość. Na poprzednich trzech płytach mocnego rocka było tyle co kot napłakał, dobrych melodii też. Innymi słowy – były nudne jak flaki z olejem. Tymczasem krążek In The Passing Light Of Day przynosi radykalną zmianę, a po kryzysie twórczym z ostatnich lat nie ma śladu. Wprawdzie singlowy hicior Meaningless, całkiem udany zresztą, nie jest oryginalny, bo to przeróbka, i to taka jeden do jednego, utworu z 2012 roku Rockers Don’t Bathe grupy Sign, na której czele stoi aktualny gitarzysta i drugi wokalista grupy Ragnar Zolberg, ale reszta jest nowa. Może nie do końca oryginalna, bo dużo tu cytatów z przeszłości, ale z tej dobrej rockowej przeszłości, i to bardzo cieszy. Jest refleksyjnie i dość ponuro, dominują tematy związane z bólem i przemijaniem, z kruchością ludzkiego życia, a tytułowe Mijające Światło Dnia można interpretować jako wspomnienie wielomiesięcznej walki Daniela Gildenlöwa z zagrażającą życiu infekcją bakteryjną – z perspektywy szpitalnego łoża postrzeganie świata jest zupełnie inne. Wystarczy prześledzić tytuły poszczególnych piosenek, by zrozumieć przesłanie. Chociaż drugim promującym płytę singlem było dynamiczne i nieco bezbarwne nagranie Reasons, to właśnie ballady i zróżnicowane, utrzymane w średnich tempach utwory (jak The Taming Of A Beast czy okraszony genialną solówką gitarową Angels Of Broken Things) stanowią o sile wydawnictwa. Czasem po spokojnym początku rozkręcają się, by w finale wybuchnąć niczym wulkan (If This Is The End), innym razem trzymają klimat do samego końca (oparty na pianinie i smyczkach Silent Gold) lub zaskakują zmiennością rytmu i melodii, jak otwierający zestaw 10-minutowy kolos On A Tuesday, który daje niezły przedsmak tego, co nas czeka. To gdzie ten rock? ktoś spyta. Ot choćby właśnie tu, gdzie liryczne momenty co chwila przeplatają rwane riffy i ostre uderzenia perkusji, a słuchaczem targają skrajne emocje. To już prog rock pełną gębą. Podobnie w trwającym 9 minut, mniej udanym Full Throttle Tribe z delikatną, ambientową wstawką. Najdłuższy i tak pozostaje zamykający album utwór The Passing Light Of Day. Trwa 15 minut i troszkę się ciągnie, lecz urody trudno mu odmówić. Jeśli nie uśniecie przez 7 minut, to w drugiej fazie kompozycja nabiera wigoru i przeistacza się w podniosły hymn, by znów wyhamować w samej końcówce. Ładne to i zgrabne, aczkolwiek niewiele się tu dzieje i te 7 minut by wystarczyło.
To nie jest jedna z tych płyt, które wchodzą powoli lecz coraz głębiej, które tak naprawdę odkrywamy wraz z każdym kolejnym przesłuchaniem. Ze mną było wręcz odwrotnie – po rozczarowaniu trzema poprzednimi krążkami nowy materiał spodobał mi się od razu, był tak inny i tak fajny, a potem zaczął mnie nieco nużyć. Mimo wszystko nowe oblicze Pain Of Salvation przywróciło mi wiarę w zespół i dało nadzieję na przyszłość. In The Passing Light Of Day to solidna porcja bogatego aranżacyjnie i stylistycznie klimatycznego, rockowego grania, bez nadmiernego patosu, za to z odpowiednią dozą progmetalowej przebojowości. Z pewnością jedna z lepszych płyt Szwedów.