ROGER WATERS Is This The Life We Really Want?

Roger Waters 2017 Is This The Life We Really Want? recenzjaROGER WATERS
Is This The Life We Really Want?
2017
altaltaltaltalt
Roger Waters? Kto to taki? Niemożliwe, by ktoś nie wiedział? Zapewniam – w dzisiejszych czasach możliwe jak najbardziej. Facebookowa generacja nie ma szacunku dla klasyki i nie musi interesować się dinozaurem, który swój ostatni rockowy album wydał… 25 lat temu! Były członek legendarnej grupy Pink Floyd, o której znaczeniu dla rozwoju rocka nie trzeba (a może też trzeba?) przypominać, po wydaniu Amused To Death w 1992 roku odszedł w niebyt. Wprawdzie w 2005 roku nagrał operę Ça Ira, ale po co? Ktoś to w ogóle odnotował? Gdy wydawało się, że 73-letni artysta już zupełnie odpuścił, zaskoczył nas po raz kolejny. Wrócił do korzeni, do „swojej” muzyki i wydał nowy album. Cholernie dobry album. Dobry dla tych, którzy lubią dawny styl Rogera. Balladowe melodeklamacje, zaangażowane teksty śpiewane, czy raczej wypowiadane przez muzyka (bo żadna to tajemnica, że wybitnym wokalistą Waters nigdy nie był i nie będzie) do wtóru spokojnej, urokliwej muzyki. Taki właśnie jest krążek Is This The Life We Really Want?

Już sam tytuł mówi wiele. Czy to jest życie, jakiego naprawdę chcemy? Czy naprawdę wszystko jest w porządku? Stawianie trudnych pytań i refleksje nad naturą człowieka to stały element twórczości lidera Pink Floyd. Wspomniany album Amused To Death pełen pytań o wpływ mediów i globalizacji na człowieka, inspirowany był wojną w Zatoce Perskiej. Nowy traktuje o współczesnych wydarzeniach, komentuje niepokoje dzisiejszego świata (konflikty zbrojne, katastrofa ekologiczna, katastrofa polityczna czyli Donald Trump), porusza temat uchodźców, autor nawet zabawia się w Boga twierdząc, że pewne rzeczy zrobiłby lepiej, chociaż tonuje wszelkie interpretacje mówiąc „To tak naprawdę płyta o miłości. (…) Rozmyślam nie tylko nad tym, dlaczego zabijamy nasze dzieci. Zastanawiam się też nad chwilami pełnymi miłości, jeśli dane jest nam jej doświadczyć, i pozwalam tej miłości rozświetlać wszystko i wszystkich.”

A jak od strony muzycznej, bo w końcu to jest tu najważniejsze? Już w pierwszym akapicie zdradziłem, że oceniam płytę bardzo wysoko. Nie dlatego, że jest jakaś wybitna czy rewolucyjna, że wytycza nowe ścieżki, itd. Niczego nie wytycza. To typowy Waters, dokładnie taki, za jakim od lat tęskniłem (właszcza gdy zawiódł Gilmour bezczeszcząc szyld Pink Floyd płytą The Endless River). Ten zgorzkniały, nadmiernie politykujący starzec niby nie umie śpiewać, chwilami smęci i wręcz nudzi, ale i tak potrafi urzec, ciągle trzyma poziom, pilnuje klimatu, czasem nawet daje czadu jak w singlowym Smell The Roses (takich wyrazistych, przebojowych i zarazem pachnących Floydami nagrań tu stanowczo zbyt mało, by na stałe zaistnieć w stacjach radiowych). Większość materiału stanowią utrzymane w wolnych i średnich tempach nagrania, które oczywiście są połączone (jakżeby inaczej?), a nad ich właściwym brzmieniem czuwał Nigel Godrich z Radiohead i, co tu dużo mówić, wykonał świetną robotę. Wszystko należycie słychać, nie ma pompatycznego nadęcia czy nadmiaru partii orkiestrowych, jest kameralnie i nastrojowo, zarazem trochę surowo, bez sztuczności wynikającej ze zbytniego studyjnego dopieszczenia. Dominuje gitara akustyczna, fortepian i dyskretna elektronika plus cała masa różnego rodzaju przeszkadzajek, wtrętów, smaczków i różnej formy nawiązań do twórczości Pink Floyd. Jest ich tyle, że nie ma sensu wymieniać – wtajemniczeni wiele razy się uśmiechną. Już sama introdukcja z dźwiękami tykających zegarów przywołuje początek Dark Side Of The Moon, aczkolwiek całości albumu bliżej do Animals (posłuchajcie żywcem wyjętych z Dogs zapętleń w Bird In A Gale) czy The Final Cut. Mniejsza o skojarzenia – jest spójnie i elegancko, czasem tylko nieco monotonnie. Cóż, nobody’s perfect, taki już urok tego pana. Niemniej to i tak drugi najlepszy solowy krążek Rogera. Drugi, bo mimo mylącego tytułu wspomniany Amused To Death jest poza konkurencją.

Które utwory chciałbym szczególnie wyróżnić? Tu pojawia się problem. Zawsze ten sam na solowych płytach lidera Pink Floyd. Słucha się ich dobrze w całości, a pojedyncze nagrania wyrwane z kontekstu wiele tracą. Ale do rzeczy. O Smell The Roses już pisałem – budzący skojarzenia z Have A Cigar z intrygującym syntezatorowym przełamaniem w środku zapewnia płycie odrobinę dynamiki. Drugi szybszy kawałek przenoszący słuchacza w animalsowe klimaty to najdłuższy w zestawie Picture That. Przestrzenny, niezwykle intensywny muzycznie i dramatyczny w wymowie, pełen napięcia i zniewalających obrazów wykrzyczanych przez Rogera, z finałem w stylu Welcome To The Machine. Wreszcie najbardziej pokręcona i nowoczesna jak na Watersa rzecz – oparty na pulsującym rytmie, nieco przytłaczający słuchacza Bird In A Gale z wiodącą rolą syntezatora. O czymś zapomniałem? Oczywiście ballady. Wiele ładnych, żadna wyjątkowa. Déj? Vu czy The Last Refugee są dobre, ale jakoś specjalnie nie rajcują. Bywało lepiej. Jeśli już mam wybrać, to stawiam na Wait For Her, podniosłą kompozycję zainspirowaną wierszem palestyńskiego poety Mahmuda Darwisza i okraszoną organami Hammonda, która wraz z dwoma następnymi utworami stanowi oparty na jednym fortepianowym motywie tryptyk i efektownie wieńczy dzieło. Płytę, na którą trzeba było bardzo długo czekać. Na którą warto było czekać. Is this the album we really want? Oh yes.

Udostępnij

Post Author: Sławek

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Potwierdź, że nie jesteś automatem: