RUNNING WILD
Rapid Foray
2016
Ależ mi zabili ćwieka swoim nowym albumem obchodzący właśnie 40-lecie działalności chłopaki z Running Wild. Przez dekady snujący swe morskie i pirackie opowieści klasycy niemieckiego heavy metalu, których poprzedni krążek Resilient tak mocno chwaliłem, tym razem pożeglowali w nieco inną stronę. Grają szybciej, mocniej, wścieklej i bardziej w stylu z dawnych płyt, co na pewno zadowoli starych fanów. Ja czuję tu niedosyt dobrych melodii, jakimi wypełniono poprzednika, lecz muszę też pochylić czoła przed dynamizmem tej metamorfozy. Stąd moja rozterka. Wolę bardziej hardrockowe granie, niepozbawione siły lecz oparte na melodii, a nie gitarowych wyścigach i łojeniu bez wytchnienia, aczkolwiek szybsze utwory, gdy są tak dobre jak tutaj, też należy docenić. Tym bardziej u kapeli, która z takich kawałków zasłynęła. Mamy więc pewnego rodzaju powrót do korzeni, i to w całkiem dobrym stylu.
Szczęka opada już przy pierwszym rozpędzonym utworze Black Skies, Red Flag, i potem nawet nie bardzo jest kiedy ją podnieść, bo praktycznie wszystkie numery mają podobne tempo. Powiem więcej: trudno je rozróżnić, i to jest główna wada wydawnictwa. Obok produkcji, którą zajął się Rolf Kasparek (AKA Rock?N’Rolf), grający na gitarze wokalista i lider Running Wild, i to chyba był zabieg nie do końca udany. Pomagał mu inżynier dźwięku Niki Nowy, więc płaskie i nieco sztuczne brzmienie można częściowo zwalić na niego, ale faktem jest, że 3 lata temu obaj spisali się lepiej. Tak czy owak numery są bliźniaczo podobne i konia z rzędem temu, kto rozpozna, czy właśnie słucha Warmongers, Hellectrified czy Rapid Foray. Jeśli muszę wybrać, poza openerem stawiam na utwór tytułowy, a jeszcze bardziej na mające więcej czadu i więcej melodii (tak, to możliwe) Blood Moon Rising. Nieco prościej brzmi singlowy Into The West, ale to też rasowy killer Running Wild. Gorzej w moim odczuciu wypada By The Blood In Your Heart, jedyny utrzymany w średnim tempie numer (bo nie ma tu mowy o żadnych balladach), z którego Rolf jest bardzo dumny. Bujająca melodia, stadionowy refren, w finale dudy szkockie, ale wszystko to jakieś takie nijakie, zbyt toporne i błahe, niepasujące do reszty. To już zdecydowanie wolę i polecam Stick To Your Guns. To też rytmiczny, bardziej hardrockowy niż metalowy utwór, jakby żywcem wyjęty z Resilient, plasujący się bliżej Accept niż klasycznego Running Wild, ale jest tu dobra melodia i radiowy potencjał. Niespodziankę stanowi mięsisty, przepełniony emocjami instrumental o morskim (a jakże) tytule The Depth Of The Sea (Nautilus), a całość wieńczy podniosły („epicki” zwykło się mówić) 11-minutowy Last Of The Mohicans, absolutne magnum opus albumu. Zaczyna się głosem lektora niczym kilkunastominutowe kolosy z dawnych lat (Genesis, Treasure Island), a po
akustycznym wstępie mamy już jazdę bez trzymanki – świetna melodia, tempo, klasyczny riff, dobry refren, a na deser rodzynek w postaci indiańskiego zaśpiewu gdzieś w środku. Utwór równie imponujący jak Bloody Island sprzed trzech lat. Może nawet lepszy…
I co ja mam biedny napisać na koniec? Niemcy znów to zrobili. Nagrali nieco inny krążek, ale równie genialny. Trochę gorszy i trochę lepszy od poprzednika. Inny. Trzeba w niego wejść. Ponarzekałem na brak melodii czy słabsze brzmienie, jednak tyle tu świetnego grania, energii, ognistych dialogów gitarowych (posłuchajcie tego w hitowym Black Bart), że te wszystkie drobiazgi schodzą na drugi plan. Odkryłem to po kilku przesłuchaniach, bo na początku poczułem rozczarowanie. Ta muzyka dojrzewa, dociera powoli, ale warto dać jej szansę. Owszem, chwilami jest monotonnie, ale w dobrym tego słowa znaczeniu, a nawet jak nie podejdą dwa czy trzy numery, pozostałe wynagrodzą to z nawiązką. Najlepszy dowód, że wymieniłem tu wszystkie 11 i rozpisałem się niebezpiecznie długo. Dobra robota chłopaki, tak trzymać.