HORISONT
About Time
2017
Od pewnego czasu panuje moda na granie retro. Powstało sporo zespołów nawiązujących do rocka z lat 60/70 z lepszym lub gorszym skutkiem. Mało kto robi to tak dobrze jak szwedzki Horisont. Słuchając płyt kwintetu z Göteborga fani Budgie, UFO, Uriah Heep, Deep Purple czy Atomic Rooster poczują się jak w domu. Nie ma tu zbyt skomplikowanych form i rozciągniętych w nieskończoność kompozycji, jest za to dużo prostego, melodyjnego hard rocka żywcem wyjętego z tamtych czasów. Co ważniejsze – jest to autentyczne i szczere, zagrane prosto z serca, nie pod wpływem chwilowej fascynacji i wspomnianej mody. Może albumy Szwedów nie dorównują klasykom rocka ich idoli z lat 70., ale zawsze niosły ze sobą masę dobrych melodii i potężną dawkę pozytywnej energii. Nie inaczej jest na piątym krążku About Time.
Zaczyna się od udanego coveru piosenki z lat 60. The Hive Richarda Harrisa, ale zaraz potem mamy najlepszy dowód na to, co napisałem – wpadający w ucho, z chwytliwym refrenem Electrical to najlepszy singel grupy Horisont ever. Podobną dynamiką charakteryzują się Letare i Night Line, w których obok drapieżnego wokalu Axela Söderberga i galopującej sekcji pobrzmiewają gitary a la Thin Lizzy czy Wishbone Ash. Dalej jest podobnie, choć nie zawsze tak fajnie, czasem wręcz kiczowato, lecz to bardzo radosne granie, a nawet gdy melodia nie do końca podchodzi, pojawiają się innego rodzaju smaczki, jak gitarowy dialog w Hungry Love czy klawiszowa partia w Dark Sides. Całość zamyka 6-minutowy utwór tytułowy, bardziej kojący, urzekający umiejętnie budowanym nastrojem, który eksploduje w mocnym finale.
Album About Time może nie dorównuje Odyssey sprzed dwóch lat – tam było bardziej różnorodnie pod względem kompozycji, zespół oferował rozbudowane formy z progresywnymi ambicjami, ale Szwedzi i tak nie schodzą poniżej pewnego poziomu. 10 piosenek, 37 minut muzyki przenoszącej słuchacza trzy-cztery dekady wstecz w czasy prostego rockowego grania pełnego radosnych melodii i wyrazistych riffów.