VAN DER GRAAF GENERATOR Do Not Disturb

Van Der Graaf Generator Do Not Disturb recenzjaVAN DER GRAAF GENERATOR
Do Not Disturb
2016

Grupa Van Der Graaf Generator to kawał historii brytyjskiego rocka progresywnego lat 60./70.. Tej mniej znanej historii, bo zespół nigdy nie przebił się do mainstreamu, nie osiągnął popularności Genesis, Yes czy Procol Harum i nie nagrał płyt okupujących szczyty list przebojów. Mimo to dzięki nowatorskiemu brzmieniu (dominujące organy i saksofon, brak gitary elektrycznej), poetyckim tekstom i ekspresyjnemu wokalowi Petera Hammilla cieszył się dużą estymą wśród krytyków i słuchaczy. W 1978 grupa się rozpadła, jej czas bezpowrotnie minął. Reaktywacja w roku 2004 (już bez Davida Jacksona, a co za tym idzie – bez saksofonu!) i kolejne albumy poruszyły tylko najwierniejszych fanów (a instrumentalny Alt sprzed czterech lat mógł i tych odstraszyć). To samo zapewne czeka najnowszą pozycję w dyskografii Petera Hammilla i spółki, krążek Do Not Disturb. Panowie chcą, by im nie przeszkadzać? W czym? W graniu tego, co lubią. Zasłużyli na to. Jak ktoś nie docenia, niech nie przeszkadza tym nielicznym, którzy dalej im kibicują.

Wszystkie płyty Van Der Graaf Generator z XXI wieku są bezbarwne. Miewają lepsze momenty, ale to tylko krótkie chwile. Generalnie starsi panowie nie mają weny, grają bez ikry, ich muzyka snuje się leniwie i przepada. Nie ma tu emocji, czegoś co poruszy słuchacza, i nie tylko z powodu braku saksofonu (którego prywatnie nie lubię, ale był to charakterystyczny element muzyki zespołu). Tak było dotychczas, bo wbrew tym słowom akurat Do Not Disturb się wybroni, i to nie tylko na tle koszmarnego poprzednika, ale w ogóle płyt po reaktywacji. Zaryzykuję nawet stwierdzenie, że to najlepszy album grupy od lat 70., choć i tak szału nie ma. Ale pogódźmy się z tym – nie ma i już nie będzie. Musi wystarczyć solidność i klimaty przypominające czasy dawnej świetności. I takich jest tutaj sporo.

Muzyka VDGG zawsze była skomplikowana, różnorodna, wymykająca się schematom, trudna do opisania, i to się nie zmieniło. Wiele tu zmian tempa, zaskakujących rozwiązań melodycznych, brzmienie jest bogate i przestrzenne, ale najbardziej liczą się same kompozycje. Część jest typowa – pokręcona, przekombinowana, bez porywającej melodii, za to z wieloma rwanymi motywami. Tak jest w pierwszej części albumu, gdzie tylko Alfa Berlina po przydługim wstępie rozwija się w konsekwentny sposób, lecz i tak zaskakuje zwolnieniem w środku. Potem mamy krótki i zupełnie zbędny akordeonowy przerywnik, a po nim już prawdziwą ucztę dla wielbicieli klimatów ze starych płyt zespołu. Najpierw niemalże hardrockowy (Oh No I Must Have Said) Yes, który dość szybko przechodzi w rozimprowizowane jam session – dziwaczne to, ale smakuje wybornie (budząc u mnie pewne skojarzenie z Moonchild King Crimson). Potem fortepianowa 8-minutowa ballada Brought to Book z zaskakującymi wstawkami organowymi i zmianami rytmu. A na deser dwie perełki – równie długi i absolutnie najlepszy w zestawie Almost The Words, delikatny i subtelny, za to z dynamicznym organowym finałem pozwalającym skutecznie zapomnieć o braku saksofonu (komuś go brakuje na tej płycie?). I na koniec niezbędne po tym szaleństwie ukojenie emocji w melancholijnym i wyciszonym Go. Nie powiem, druga część albumu Do Not Disturb naprawdę przywraca wiarę w ten zespół. To nadal muzyka dla wybranych, taka niedzisiejsza, więc mało kto ją odnotuje, lecz naprawdę warto dać jej szansę. Ja dałem i nie żałuję.

Udostępnij

Post Author: Sławek

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Potwierdź, że nie jesteś automatem: