RADIOHEAD
A Moon Shaped Pool
2016
Brytyjski Radiohead można nazwać zespołem kultowym. Nie wiadomo kiedy i nie do końca rozumiem dlaczego osiągnął taki status, że krytykować go nie wypada (a jeśli ktoś się odważy to znaczy, że czegoś nie zrozumiał), ale fakt, że tak jest postrzegany. Określenie Beatlesi XXI wieku traktuję z przymrużeniem oka, bo nowymi Beatlesami na Wyspach określano niemal każdą grupę, która odniosła tam sukces. Muzycy mają w nosie zarzuty o snobistyczne granie, a ich pełne eksperymentów smętne kompozycje zawsze można podciągnąć pod hasło-wytrych „alternatywa”, i to wystarczy. Niektórym na pewno. Radiohead nagrywa rzadko, co 4-5 lat, więc do każdego ich albumu wszyscy podchodzą z wielką atencją, do tego te ostatnie są wydawane najpierw w formie cyfrowej. Dzisiaj to może nie dziwi, ale 10 lat temu już tak. A co, czemu nie? Jak awangarda, to po całości.
Przyznam, że kwintet z Oksfordu cenię za ich wczesne płyty, te z lat 90. z OK Computer na czele. Potem poszli w dziwacznym kierunku i chwała za to, że poszukują, że mieszają rock z ambientem i elektroniką, że próbują czegoś nowego, lecz mnie to nie rusza. Dwa ostatnie krążki, zwłaszcza The King Of Limbs z 2011 roku, to już totalny odjazd – pokręcone, pretensjonalne utwory bez ładu i składu dla wybrańców, do których nie należę. Jakby panowie zapomnieli, że siła rocka tkwi w prostocie. Na szczęście po 5 latach jednak to dostrzegli. A Moon Shaped Pool, dziewiąty studyjny krążek grupy, ma sporo niezłych melodii i jest bardziej przyswajalny dla zwykłego słuchacza. Takiego jak ja. Oczywiście dalej poruszamy się po świecie kontemplacyjnych i melancholijnych brzmień, w końcu to istota stylu Radiohead, ale miejsce eksperymenów zajęły ładne piosenki. Lepsze lub gorsze, intrygująco zaaranżowane, ale nie muszę kończyć studiów muzycznych, by je docenić. Nie padłem na kolana, bo dalej chłopaki sporo przynudzają, lecz to i tak ich najlepszy album od 15 lat.
Rozpoczynają go dwa single i zarazem dwa kompletnie odmienne utwory. Burn The Witch (opatrzony ciekawym animowanym, poklatkowym teledyskiem) od początku atakuje agresywnymi smyczkami, jest nieco monotonny i zepsuty niepasującym wokalem, ale to nagranie dość zaskakujące jak na Radiohead, inne niż reszta. Z kolei Daydreaming oparty na delikatnym brzmieniu fortepianu, z sennym śpiewem Thoma Yorke’a (i równie sennym wideoklipem Paula Thomasa Andersona) to już typowa dla zespołu ambientowa kompozycja, urozmaicona elektronicznymi wstawkami i orkiestrową aranżacją. I większość nagrań z tego wyciszonego albumu jest właśnie taka – króciutki Glass Eyes z partią smyczków w finale czy zamykający zestaw True Love Waits, utwór z roku 1995 nagrany w nowej, fortepianowej wersji. Plus inne, których nie wymienię, bo nie warto. Na dłuższą metę to nudnawa i męcząca muzyka, dobra do medytacji, lecz niczego więcej. Jednak na A Moon Shaped Pool dzieje się znacznie więcej i to jest duży plus tego wydawnictwa. Jest transowy i rosnący z każdą minutą Ful Stop, jest pachnący Zeppelinami akustyk The Numbers zbudowany na orkiestracjach, jest wreszcie intrygujący, klimatyczny Identikit z chórami w tle i wyrazistą solówką gitarową na końcu (co podkreślam, bo to rzadkość tutaj). Dla mnie numer jeden na płycie. Płycie może nie wybitnej, lecz całkiem niezłej. Płycie, którą Radiohead wraca do grania muzyki dla zwykłych ludzi, pozbawionej awangardowych zapędów i przerostu formy nad treścią. Mniej eksperymentów, więcej muzyki – ta dewiza się sprawdziła i powinna towarzyszyć Brytyjczykom przy tworzeniu kolejnych dzieł. Ale to dopiero za kilka lat.