BON JOVI
This House Is Not For Sale
2016
Bon Jovi to kawał historii rocka. No, może bardziej pop rocka… Mniejsza o nazwy, faktem pozostaje ponad 100 milionów sprzedanych płyt (ach, ta Ameryka i te ich miliony…) i kilka nieśmiertelnych hitów z Livin’ On A Prayer na czele. Ale to było 30 lat temu. Panowie regularnie nagrywają nowe płyty, odnoszę jednak wrażenie, że zostali zahibernowani w latach 80. i nie przyjmują do wiadomości, iż dzisiaj gra się trochę inaczej i ich plastikowe pioseneczki udające rock zamiast zachwytu budzą raczej uśmiech politowania. Gdy w 2013 roku koszmarnym albumem What About Now pytali co dalej, moja odpowiedź była jedna: Nothing. Nic. Dajcie sobie chłopaki spokój, albo chociaż weźcie na wstrzymanie. Nie posłuchali. Wydali krążek Burning Bridges zawierający odrzuty ze starych sesji, a teraz powrócili z nową muzyką. Nową? Tylko z nazwy. Album This House Is Not For Sale dobrze charakteryzuje jego okładka. Ten dom nie jest na sprzedaż? I dobrze, bo kto by chciał w nim mieszkać…
Pismo nosem wyczuł Richie Sambora, filar i obok wokalisty najbardziej rozpoznawalny muzyk grupy. Wytrzymał 30 lat, lecz po What About Now nie chciał już firmować swoim nazwiskiem dalszego kaleczenia rocka. Dobrze zrobił, bo Bon Jovi jest niereformowalne. Miałkie melodie, przestarzała melodyka, tandetne chórki, nagrania toporne i kompletnie bez wyrazu, do tego jeszcze mierna produkcja (John Shanks zadbał o to, by wszystko brzmiało identycznie). Zresztą już po usłyszeniu singla z bezbarwnym utworem tytułowym wiadomo było, czego oczekiwać i że w zasadzie można będzie przepisać recenzję sprzed trzech lat. Fanom to pewnie wystarczy, ale litości – takich błahych piosenek panowie mają w repertuarze na pęczki. Nie ma tu nic do rzeczy brak głównego gitarzysty (zastąpił go Phil X), nawet on by tego nie uratował, a to i tak jedna z fajniejszych kompozycji w zestawie. Już druga pokazuje, że może być znacznie gorzej – Living With The Ghost to już koszmar na całego, podobnie jak dance’owy (!) Born Again Tomorrow. Brrrr… Właściwie warto wymienić tylko dwa utwory – oparty na ostrym i konkretnym riffie, wyłamujący się nieco ze schematu The Devil’s In The Temple (okazuje się, że jednak można dołożyć do pieca i nagrać coś bez bitego rytmu i głupawych chórków) oraz lżejszy, refleksyjny Labor Of Love. Reszta jest milczeniem. Mam podstawy twierdzić, że lepiej już nie będzie. Jon Bon Jovi zadomowił się gdzieś między muzyką pop i country rockiem, i chyba mu tam całkiem dobrze. Koncerty i tak wyprzeda, a przypominając starsze kawałki nadal będzie udawać rockową kapelę. Może to i metoda? Tym bardziej, że na głuchych Amerykańców zawsze można liczyć – pójdą do sklepów jak stado baranów i wszystko kupią. Ja podziękuję.