JEAN-MICHEL JARRE Oxygene 3

Jean Michel Jarre Oxygene 3 recenzjaJEAN-MICHEL JARRE
Oxygene 3
2016

Zacznę od narzekań. Drażni mnie, gdy muzyk, któremu udało się stworzyć wielkie dzieło i osiągnąć sukces, po latach ni z gruchy, ni z pietruchy wydaje album o tym samym tytule z dopisanym numerkiem. Oczywiście, to jego prawo, wolno mu to robić, lecz nazwanie płyty numerem genialnego poprzednika zobowiązuje i skłania do porównań. To tak jak sequel klasycznego filmu, gdy twórcy brakuje pomysłu na nową historię, choć akurat w świecie kina to dość częsty przypadek. Wydając w grudniu 2016 Oxygene 3 francuski pionier muzyki elektronicznej Jean-Michel Jarre sam sobie wysoko ustawił poprzeczkę, której tak naprawdę nie ma szans przeskoczyć. Oxygene z 1976 roku to dzieło kompletne, 6 utworów tworzących spójną, harmonijną całość, jedna z najważniejszych i najlepszych płyt muzyki elektronicznej. Koniec kropka. Oczywiście artysta ma prawo tworzyć kolejne części, tylko zawsze wtedy ryzykuje pytanie, czy nie chce jedynie odcinać kuponów od znanego tytułu. Z niesmakiem przyjmowałem kolejne części słynnych Dzwonów rurowych Mike’a Oldfielda (który teraz powraca do innego swego klasyka, Ommadawn) i bardzo mnie niepokoi podobna praktyka u Francuza. Tu jednak muszę mu przyznać, że koncepcja jest lepsza – kontynuację Oxygene wydał na 20-lecie pierwszego albumu, a część nr 3 kolejne 20 lat później, jest więc w tym pewna logika. Przyznam szczerze, że gdyby nie ten tytuł, nawet bym nie sięgnął po ten krążek…

Wychowałem się na Oxygene. Pamiętam wrażenie, jakie robiła ta pełna polotu i fantazji muzyka w latach siedemdziesiątych. Jednak to nie pora stawiać laurkę płycie sprzed czterech dekad – pora ocenić, jak wypada stworzona niedawno kontynuacja tej muzycznej przygody, domknięcie trylogii Oxygene (Jarre ma 69 lat więc części numer 4 możemy się nie doczekać). W dużej części jest utrzymana w klimacie oryginału i na szczęście odległa od ostatnich dokonań Francuza. To nie zmienia faktu, że poza fanami Jarre’a mało kogo zainteresuje, bo nie zbliża się ani poziomem, ani rangą do płyty z 1976 roku, nie wylansuje żadnego hitu (jakim był choćby Oxygene Part IV), nie wnosi też niczego nowego do gatunku. Brakuje tu charakterystycznego, wiodącego motywu, zgrabnej i rozpoznawalnej melodii, czegoś wyrazistego. Ot po prostu solidna porcja elektroniki w nowym wydaniu, z pewnymi współczesnymi elementami, której dobrze się słucha i natychmiast zapomina. Dobrze pokazuje to plastikowy i nijaki Oxygene Part 17, wydany na singlu pilotującym wydawnictwo, czy całkiem konkretny, aczkolwiek zbytnio zalatujący Robertem Milesem, otwierający zestaw Part 14. Z kolei Part 15 zachwyca piękną syntezatorową melodią i właściwie każde z nagrań może się podobać, lecz zestawione razem nie tworzą udanej, spójnej całości. Mniej najbardziej przypadł do gustu mroczny, posępny i nieco ambientowy charakter Part 18 i Part 20 z licznymi cytatami do starego albumu, choć to akurat kompozycje odlegle od muzyki z 1976 roku.

Podsumowując ujmę to tak: Jarre jest konsekwentny i co 20 lat oddaje hołd swemu największemu dziełu. Dwie dekady temu zaskoczył proponując jego kontynuację, teraz zwyczajnie odbębnił 40-lecie. Wydał album ładny (zwłaszcza w pozbawionych wtórności jego wolnych fragmentach) i kompletnie niepotrzebny, nic nie wnoszący, pozbawiony ciekawych kompozycji (Francuz już dawno wypalił się z dobrych pomysłów), aczkolwiek dobrze oddający ducha Oxygene. Szału nie ma, wstydu też nie. Tym razem nie będzie sprzedaży na poziomie kilkunastu milinów. To poprawnie zagrana muzyka, która z pewnością ucieszy fanów. Reszta tylko wzruszy ramionami.

Udostępnij

Post Author: Sławek

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Potwierdź, że nie jesteś automatem: